Feministki wojują o parytet, a tymczasem w polskich filmach dokumentalnych, które można było zobaczyć na zakończonym niedawno festiwalu w Krakowie parytet osiągnięty został, a nawet przekroczony bez walki. Dokumentaliści (określenie zbiorcze, także dokumentalistki) świetnie czują rzeczywistość – i oto w tym roku za bardziej interesujące od huzarów uznali damy. Może niezupełnie takie, jak w definicji w Słowniku Poprawnej Polszczyzny, ale jednak damy. Ta definicja brzmi bowiem tak: „Dawniej – kobieta należąca do wyższego stanu, dziś z odcieniem staroświeckiej uprzejmości. Żartobliwie lub ironicznie o kobiecie wytwornej”.
Któż byłby więc dziś damą? Przecież nie te panie, za którymi gonią reporterzy tabloidów ani te, które w wywiadach dla eleganckich miesięczników zwierzają się czytelnikom ze swych intymnych sekretów. A kobiety z telewizyjnych łapanek, które coś gdzieś robią albo akurat znalazły się w miejscu, gdzie coś się dzieje, także do tej definicji nie pasują. Natomiast dokument potrafi wyłowić ze zbiorowości osoby na pozór takie jak inne, lecz warte szczególnej uwagi, bo w ich historii fotografuje się zmiana obyczajów, sposobu życia, myślenia itd. i zainteresować nimi po prostu jako ludźmi. Może wśród takich kobiet czy dziewczyn należałoby dziś szukać dam?
A więc damy z dokumentów, które poznaliśmy z ekranu na Krakowskim Festiwalu Filmowym. Dziewczyny z popegeerowskich wsi („Warszawa do wzięcia”), które przyjechały do stolicy, by dzięki akcji Promocji Zawodowej (pół roku bezpłatnego zakwaterowania w bursie) szukać tu pracy. Te, o których opowiada film – znalazły, ale wróciły na wieś. Nie wytrzymały presji psychicznej, jaka wiąże się z próbą adaptacji w wielkomiejskich warunkach, ale nie tylko dlatego.
Jedna – bo ma małego synka, tęskni i chce być z nim, druga – bo ma ukochanego, jak wyżej. Damy, bo dama to osoba, która umie wybrać to, co stanowi prawdziwą wartość, nawet jeśli coś musi w imię tego wyboru poświęcić. A w tle nieobecny na ekranie huzar: swojej dziewczynie – tej, która wraca na wieś do synka – poradził, żeby po urodzeniu dziecka zostawiła je w szpitalu.
Dwie siostry z małego miasta na Śląsku („Poza zasięgiem”) – dobrze wychowane, opanowane, rozumne – próbują odszukać matkę, która je porzuciła gdy były małe. Wyjechała do Francji i nie dała do tej pory znaku życia. Wreszcie łapią kontakt, matka zaprasza, starsza siostra leci do Paryża. Ale matka nie wyszła po nią na lotnisko, w telefonicznej rozmowie niby obiecuje się spotkać, lecz najwyraźniej...
Zobacz także:
**[
LEGENDARNA KUSICIELKA. O KIM MOWA? ]( http://film.wp.pl/mezczyzni-padaja-jej-do-stop-o-kim-mowa-6025282670335105g ) * *[
PIERWSZE PIERSI POLSKI ]( http://film.wp.pl/top-10-najbardziej-obfitych-biustow-polskich-aktorek-6025282550993537g ) * *[
WSTYDLIWE WPADKI GWIAZD ]( http://film.wp.pl/10-filmow-ktorych-sie-wstydza-6025282273682561g ) * *[
POLSKIE SEKSBOMBY BEZ MAKIJAŻU I STYLIZACJI ]( http://aleseriale.pl/gid,6625,img,233038,fototemat.html ) ** się wykręca – a dziewczyna nawet wobec tej dziwnej mamuśki nie przestaje zachowywać się jak dama: żadnych wymówek, cierpliwie próbuje jednak się jakoś umówić. I nie traci klasy nawet wtedy, gdy matka oddaje słuchawkę jakiemuś facetowi, polecając córce, by powiedziała: dzień dobry, a ona mówi mu krótko: spierdalaj.
Wieś – ładna, chyba zamożna – i sędziwa babcia, którą opiekuje się syn-emeryt („Takie życie…”). Pewnego dnia odwiedza ich reszta rodziny – kilku synów i jedna synowa, co tu kryć, antyteza damy. Mówiąc wprost – okropny babsztyl, traktuje babcię jak upośledzone na umyśle dziecko, natomiast synowie wolą ostrożnie trzymać się z daleka. A na koniec, kiedy już odjadą swoimi pięknymi samochodami, babcia nieoczekiwanie zaśpiewa przed kamerą (reżyser nie wiedział, że to zrobi) – „Jeszcze Polska nie zginęła”. Trzy zwrotki, nie myląc się ani razu.
I wielka dama w dawnym stylu („Viva Maria!): znakomita śpiewaczka Maria Fołtyn, dziś ucząca śpiewa młodych adeptów tej sztuki. Umie być ostra, kiedy trzeba uświadomić uczennicy, na czym polega jej błąd, ale potrafi opowiedzieć o swej wielkiej miłości sprzed lat w taki sposób, że nie przekracza ani o milimetr granic intymności.
A huzary… Jeden uciekł w Bieszczady, bo pije („Czwarty człowiek”), kilku pasie owce na hali („Marysina polana”) – i jeden nie huzar, lecz prawdziwy pan: znakomity taternik („Deklaracja nieśmiertelności”). Czym różni się pan od huzara? Huzar chciałby się popisać, tymczasem doświadczony mistrz zdobywa skalną ścianę centymetr po centymetrze, a przedtem wykonuje mozolną pracę rzemieślnika, przygotowując wszystko, co jest potrzebne do wspinaczki. Ale jacy by nie byli – panowie czy huzary – w obrazie naszego dziś, jaki pokazują dokumentaliści stanowią zdecydowaną mniejszość. Może powinni upomnieć się o parytet?
Co ciekawe: nie ma wśród tych postaci speców od polityki, prezesów rad nadzorczych, menedżerów itp. Kogo zobaczyłoby w nich przenikliwe oko dokumentalisty? Panów czy huzarów?