Horror bez lukru. Zbliża się "Candyman"
Bez względu na to, czy uważasz Jordana Peele’a za króla komedii, czy za zbawcę horroru - nie trzeba nawet niepotrzebnego skreślać - to i tak pewnie czekasz na nowy film firmowany jego nazwiskiem. Niestety, czerwcowa premiera została przesunięta. Na "Candymana" poczekamy do września.
Niby oryginalny "Candyman" doczekał się sequeli, ale były one tak marne, że Peele (tym razem jako autor scenariusza i producent) spuścił nań zasłonę milczenia i zaczął od miękkiego resetu. Miękkiego, bo film w reżyserii Nii DaCosty, mimo że jest przedłużeniem fabuły kultowego dzieła Bernarda Rose’a, i opowiada historię dorosłego już niemowlęcia z jedynki, pełni też rolę nowego otwarcia. Stąd bezpieczne będzie założenie, że do kina mogą się wybrać również ci, którzy opus magnum Rose’a nie oglądali. Ale niech lepiej obejrzą.
A imię jego…
Przyczyna jest prozaiczna. "Candyman" z 1992 roku zasługuje na swoją sławę jak mało który amerykański straszak. Chociażby tylko dlatego, że stworzył kinematograficzną ikonę, która za kilka miesięcy będzie straszyła nowe pokolenie.
Ale opowieść ta ma swój początek jeszcze wcześniej, i to nie na ekranie. Candyman zapewne na zawsze pozostanie postawnym, czarnoskórym facetem z hakiem zamiast dłoni, opatulonym grubym futrem (nie)proszonym gościem, którego rychłe nadejście zwiastować będą roje pszczół. Narodził się jednak jako zupełnie inny człowiek (a może jako zupełnie inne monstrum?) na kartach opowiadania "Zakazany" pochodzącego z piątego tomu zbioru "Księgi Krwi".
Co ciekawe, jego autorem jest Brytyjczyk, mistrz horroru Clive Barker, u którego kontekst klasowy był znacznie istotniejszy niż rasowy. Dla Rose’a z kolei - też Anglika, ale kręcącego za oceanem - jest on przynajmniej równorzędny. Ba, dość powiedzieć, że u Barkera tytułowy czarny charakter roztacza wokół siebie słodkawy zapach, stąd ksywka, i nosi pozszywane łachmany, skórę ma żółtawą, policzki zaróżowione, a usta zsiniałe.
Aby go zawezwać, wystarczy jedynie zwątpić, że istnieje, nie trzeba wypowiadać parokrotnie jego imienia przed lustrem. No i jest paskudnym typem. Nie to, że ten filmowy był przyjemniaczkiem, lecz dopisano mu kawał tragicznej historii miłosnej.
U nas w blokach
Demon z chicagowskiego blokowiska okazywał się bowiem malarzem sprzed stu lat, którego zlinczowano za zakazaną miłość (potem tę historię nieco przepisano, ale zapomnijmy o, jak zostało już powiedziane, boleśnie złych sequelach) do białej kobiety. Z artystycznego, nomen omen, ducha pozostało jedynie zgorzknienie i nienawiść, a celem pozaziemskiego żywota niegdysiejszego romantyka, obecnie zjawy z hakiem miast odciętej ręki, ból i płacz.
Bernard Rose swój horror wykorzystał nie tylko jako tło do zarysowania kontekstu rasowego - z którego wyrasta też problematyka klasowa; toć akcja dzieje się pośród czarnoskórej społeczności zamieszkującej osiedle komunalne - ale i, mimo krwawego charakteru filmu, kreśli również opowieść o… samej sile opowieści. Bo Candyman nie może istnieć, jeśli jego mit nie będzie trwał.
Przy czym prawdziwość owej historii nie ma tak naprawdę znaczenia, bo liczy się wyłącznie zawieszenie niewiary, to ono nadaje realność miejskiemu folklorowi. Stąd rodzi się pytanie, czy to człowiek wymyślił Candymana, czy to Candyman zmusił człowieka do wymyślenia siebie.
Ciężar nieśmiertelności
Kluczem do swoistej reinkarnacji Candymana okazuje się być niejaka Helen, studentka pisząca pracę na temat miejskich legend. Lecz grzechem będzie zdradzić, jaka jest w tym wszystkim jej rola. Dość powiedzieć, że swoistą kartą przetargową w boju o dusze będzie malutki Anthony, który jest bohaterem sequela produkowanego przez Peele’a.
Zwiastuny i przecieki z Hollywood nieraz bywały mylące, lecz dostępne materiały pozwalają się domyślać, że dorosły już mężczyzna nieświadomie kroczy poniekąd drogą wydeptaną niegdyś przez Candymana, bo również wybrał zawód artysty. Prześladowany przez koszmarne wizje zdaje się być… czyżby jego następcą?
Rzecz jasna to daleko idąca konkluzja, bo przecież potwierdzono, że na ekranie ponownie pojawi się Tony Todd, czyli oryginalny - i jedyny! - odtwórca roli Candymana. O czym opowie DaCosta? O postępującej gentryfikacji? Rzecz ma się przecież dziać na tym samym osiedlu, tyle że już zabudowanym przez, a jakże, prestiżowego inwestora.
Znając Peele’a, można być pewnym, że nie odpuści sobie społecznego komentarza. Oraz, oczywiście, mocnej i krwawej jazdy. Ale do 25 września, czyli światowej premiery filmu, pozostaje nam stanąć na baczność, koniecznie po ciemku, przed lustrem i powtarzać do skutku jedno tylko słowo: Candyman, Candyman, Candyman…