Andrzej Żuławski powiedział kiedyś, że „kino nie jest domeną ludzi starych”, Clint Eastwood, każdym kolejnym filmem udowadnia, że jest wręcz przeciwnie.
Wszyscy znamy to zdjęcie. Sześciu żołnierzy po wygranej bitwie zatyka flagę na wzgórzu. Trud wojenny, bohaterstwo, zmęczenie, godność, determinacja. Wszystko odnajdziemy w tym niepozornym obrazku. Rozpoznawalnym na równi z portretami Wuja Sama, stał się symbolem amerykańskiego poświęcenia w czasach Drugiej Wojny Światowej. I właśnie historii jej powstania, a potem propagandowego wykorzystania ostanowił przyjrzeć się Eastwood w swoim najnowszym filmie.
„Sztandar Chwały” opowiada o jednej z najkrwawszych bitew ostatniej wojny światowej – walki o wzgórze Suribachi na japońskiej wyspie Iwo Jima. Miejsce powstania wspomnianej fotografii Joe Rosenthala. Trzech z uwiecznionych na niej chłopców (na podstawie książki syna jednego z nich – Jamesa Bradleya – powstał scenariusz filmu) zostaje odesłanych do kraju, by tam kontynuować służbę „na odcinku” propagandy.
Mamy bowiem rok 1945, społeczeństwo zmęczone wojną, nie rozumie sensu dalszego zaangażowania w działania wojenne. Bohaterowie z Iwo Jimy ruszają więc w rodzaj objazdowego show po kraju by przekonać Amerykanów do sensu dalszej walki, a w bardziej konkretnym wymiarze, do zgody na dalsze finansowanie wojny.
Eastwood opowiada swój film w serii retrospekcji. Sceny z inwazji na Iwo Jime – rewelacyjnie zainscenizowane, przywodzące na myśl… „Szeregowca Ryana” (Steven Spielberg jest zresztą producentem filmu). Surowe, utrzymane w matowych barwach kadry, świetnie oddają beznadzieję, strach, potworność wojny w jej najstraszniejszej odsłonie. Reżyser zestawia to z sekwencjami amerykańskimi. Trzech chłopców wplątanych w propagandowo – wojenną machinę.
Realizm wojny i jej propagandowe wykorzystanie. Prawda i jej cyniczne rozgrywanie. Nie po raz pierwszy Eastwood pokazuje demaskatorski pazur. Przypomnijmy sobie chociażby oscarowe „Za Wszelką Cenę” (scenarzystą obydwu filmów jest laureat Oscara Paul Haggis) gdzie gorzko rozliczył się z amerykańskim mitem – „jestem kowalem własnego losu”. Czy na pewno?
W „Sztandarze Chwały” jednak wyraźnie daje się odczuć presję producenta. Spielberg nie pozwala wyjść reżyserowi poza patriotyczną poprawność i przyprawia całą historię nieznośnym patosem, jakby chciał powstrzymać demaskatorskie zapędy Eastwooda. Te ciągłe komentarze z offu, podniosła muzyka wydają się jakoś na siłę doklejone, nie pasujące do pierwotnych zamierzeń. Może być odrobinę gorzko, ale finalnie amerykańska flaga musi załopotać nie tylko na wzgórzu Suribachi, a także na ekranie. Równolegle do „Sztandaru Chwały” Eastwood kręcił „Listy z Iwo Jimy” opowiadające tę samą historię z japońskiego punktu widzenia. Jak wypadnie ta konfrontacja przekonamy się już za parę tygodni, film wchodzi na ekrany w marcu.