Człowiek zwany samurajem
Ostatni samuraj Edwarda Zwicka już na długo przed premierą promowany był przez producentów jako pewny kandydat do Oscara. Akademików miała zachwycić wspaniała, wielowątkowa opowieść, doskonałe aktorstwo oraz cudowne muzyka, scenografia i zdjęcia. Słowem wszystko. Niestety, kiedy wczoraj ogłoszono nominacje do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej okazało się, że Ostatni samuraj ma szansę na Oscara tylko w czterech kategoriach. Co gorsza, nie ma wśród nich kategorii najważniejszych, czyli najlepszy film, reżyser, scenariusz i aktor.
Wiele osób na pewno było zawiedzionych, jednak ja się do nich nie zaliczam. Ostatni samuraj to bowiem kolejna sprawnie zrealizowana, ale nadęta, pompatyczna i męcząca produkcja made in Hollywood, która nie jest warta ponad dwóch godzin spędzonych w kinie.
Akcja filmu rozpoczyna się w roku 1976. Kapitan Woodrow Algren, niestroniący od kieliszka weteran bitwy pod Gettysburgiem i wojen z Indianami zarabia na życie pokazami swoich umiejętności strzeleckich podczas prezentacji produktów firmy Winchester.
Jest zgorzkniały i rozczarowany. Dręczą go wyrzuty sumienia po tym, jak niegdyś otrzymał rozkaz zmasakrowania indiańskiej wioski. Zapomnienia szuka w alkoholu.
Pewnego dnia otrzymuje propozycję, która zmieni jego życie. Wraz z dawnym kompanem wyjeżdża do Japonii, gdzie ma pomóc tamtejszemu cesarzowi w przygotowaniu nowoczesnej i sprawnej armii. Wyszkoleni żołnierze mają stawić czoła rebelii samurajów pod wodzą Katsumoto, którzy nie chcą się zgodzić na złożenie mieczy i zstąpienie ich karabinami.
Podczas pierwszej potyczki z przeciwnikiem Algren zostaje wzięty do niewoli i wywieziony do rodzinnej wioski Katsumoto. Tam pozna człowieka, którego uznawał za swojego przeciwnika i przekona się, że zasady kodeksu bushido bliskie są również jego sercu.
Na pokaz prasowy Ostatniego samuraja szedłem z pozytywnym nastawieniem. Lubię filmy o samurajach, a ponieważ nie goszczą one zbyt często na naszych ekranach moje oczekiwania względem najnowszego dzieła Edwarda Zwicka były całkiem duże. Nie bez znaczenia był też fakt, że za scenariusz filmu odpowiedzialny by m.in. John Logan, współtwórca sukcesu doskonałego Gladiatora.
Niestety, moje pozytywne znacznie osłabło wraz pierwszą sceną w filmie, w której Katsumoto mówi (cytuję z pamięci) Japonia została zbudowana przez dzielnych mężczyzn, którzy nie wahali się zginąć w imię tego, co jest już dziś tylko zapomnianym słowem - honoru. Kwestia ta nie była - jak się za chwile okazało - 'wypadkiem przy pracy', ale pierwszą z całej serii górnolotnych i męczących dialogów, których musiałem wysłuchać przez kolejnych 154 minuty projekcji.
Ostatni samuraj to dla mnie jeden z filmów straconej szansy. Pomysł choć nie nowy - wystarczy wspomnieć choćby klasycznego "Człowieka zwanego koniem", czy Tańczącego z wilkami - stwarzał duże możliwości na zrobienie epickiego i niebanalnego dzieła, z którego moglibyśmy dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy na temat fascynującego okresu w historii Kraju Kwitnącej Wiśni.
Z materiałów prasowych wynika, że twórcy dużo czasu poświęcili na studiowanie historii i kultury Japonii. Szkoda tylko, że w ogóle nie widać tego na ekranie. Z całej opowieści nie dowiemy się nic ponadto, że samuraje przestrzegali kodeksu bushido, a honor i wierność cesarzowi były dla nich najważniejsze.
Banalna historia byłby może do przełknięcia, ale zbyt duże nagromadzenie patosu i pompatycznych scen sprawiają, że film ogląda się niekiedy bardzo ciężko. Algren, jak prawdziwy amerykański żołnierz, walcząc na drewniane miecze z japońskim przeciwnikiem kilka razy upada na ziemie, ale za każdym razem, mimo bólu wstaje i z towarzyszeniem podniosłej muzyki oraz zwolnionych ujęć chce kontynuować pojedynek.
Samurajowie dziesiątkowani strzałami z broni palnej przyjmują 'na klatę' po kilkanaście kul i również w zwolnionym tempie z bojowym okrzykiem na ustach giną jak na prawdziwych bohaterów przystało (pompatyczna muzyka oczywiście w tle). I tak dalej i tak dalej, aż do podniosłego finału, podczas którego wszyscy płaczą.
Ostatni samuraj nie jest filmem do końca złym. Scena napadu wojowników ninja na wioskę Katsumoto, czy bitwy samurajów z nowoczesną armią zrealizowane są w sposób perfekcyjny. Na pochwały zasługują także autorzy zdjęć i scenografii, którzy wykonali na planie kawał dobrej roboty.
Film broni się także od strony aktorskiej. Kreacja Toma Cruise'a może nie powala na kolana, ale stoi na wysokim poziomie. Dużo lepiej wypadli odtwórcy ról drugoplanowych Ken Watanabe jako Katsumoto i Timothy Spall w roli Simona Grahama.
Edward Zwick miał ambicję zrobienia epickiej opowieści o samurajach wzorem takich mistrzów jak Akira Kurosawa, czy Kinji Fukasaku. Niestety, zapomniał, że filmy wspomnianych reżyserów cieszyły się tak ogromną popularnością i uznaniem, gdyż nie były robione pod dyktando hollywoodzkich producentów.