*"Zniewolonym" Steve McQueen domyka trylogię zainicjowaną "Głodem" (2008) i szczytującą "Wstydem" (2011). Funkcja najnowszego filmu brytyjskiego reżysera nie ogranicza się jednak do finalizowania opowieści o walce duszy z ciałem i lawirowaniu na granicy mentalnego szaleństwa. "Zniewolony..." jest pomostem, który McQueen przerzuca między niepokornym kinem artystycznym a porządnym, autorskim mainstreamem. Pytanie tylko czy to krok w przyszłość, czy w przepaść?*
McQueen bardzo powoli, ale sukcesywnie wydeptuje swoją artystyczną ścieżkę. Zaczął od filmu, którego narracją i niebanalną dramaturgią zachwycali się głównie krytycy. Później pokazał, że umie stworzyć operowe dzieło sztuki i opowiedzieć o bohaterze, który kradnie serca publiczności zmagając się z intymnymi problemami. W końcu przyszedł więc czas, by stworzyć przypowieść – głęboko zakorzenioną w historii, obalającą niektóre wierzenia, ale potwierdzającą wiele stereotypów i dowodzącą, że walka ducha ze zniewolonym ciałem nie jest chorobą XXI wieku, ale tragedią od pokoleń rozgrywającą się wciąż od nowa.
Z powyższego względu "Zniewolony" to jeden z niewielu kostiumowych filmów, w których przeżycia bohaterów noszą znamię współczesności. Tej, która więzi ciało w systemie z góry rozpisanych ról społeczno-kulturowych, źle znosi burzenie schematów i nie jest przystosowana do pielęgnowania realnej wolności. Dużo tu metafor, ale "Zniewolony" jest kolejnym filmem McQueena, który bardzo dużo traci, gdy czyta się go w dosłowny sposób. Zwłaszcza, że z góry wiemy, co się wydarzy i ile będzie trwało. Odrobinę dziwi tylko fakt, że reżyser "Głodu" tym razem zagrał tak typowym chwytem narracyjnym.
McQueen zrezygnował z podtrzymywania suspensu, skupił się na rozbudowywania świata między nieszczęśliwym początkiem i wzruszającym happy-endem. Afroamerykanina Solomona (porażający w swojej skromności i perfekcji Chiwetel Ejiofor!) poznajemy jako wolnego człowieka; utalentowanego i szanowanego muzyka, ojca i męża. Choć mężczyzna wpada w pułapkę zastawioną przez artystów-oszustów i trafia na plantację do niewoli wiemy, że nadejdzie czas, w którym wróci do życia, jakie nieprawnie mu odebrano.
Pozostaje nam więc obserwacja drogi, jaka rozpościera się między startem a metą; kontemplacji wnętrza świata i wewnętrznej zmiany, jaka zachodzi w człowieku stłamszonym ramami niesprawiedliwego systemu społecznego. Pokazując rzeczywistość od środka, McQueen wywleka na wierzch flaki. Zmusza nas, byśmy poczuli zapach potu spływającego po plecach biczowanych niewolników, posmakowali przelanej krwi, przekuli traumatyczne doświadczenia we własne wspomnienia i wyszli z kina z poczuciem, że niesiemy na ramionach ciężar historii amerykańskich gwałtów na ludzkiej godności.
"Zniewolony" jest perfekcyjnie wyreżyserowany i świetnie zagrany, ale czegoś w nim brakuje – może zbyt mało tu śladów McQueena i jego wizualnej wrażliwości na plastykę obrazu? Tak, jak poprzednio, reżyser współpracował z operatorem Seanem Bobbitem, ale zdaje się, że przyuczył go do patrzenia na świat w bardziej schematyczny sposób. Poprawny – a to nie odurza, nie wzbudza erotycznych pragnień. Te ostatnie są zresztą w "Zniewolonym" sprowadzone na poziom zwierzęcych potrzeb, które zaspokaja się w nieludzki sposób. Do perfekcji doszedł w tym Michael Fassbender – filmowy właściciel plantacji, Edwin Epps.
Dawno już Fassbender nie wykreował postaci, która nie ma w sobie ani grama ambiwalencji. Zresztą żaden z bohaterów niczym nie zaskakuje. Wszyscy są nakreśleni odrobinę za grubą kreską, jak komiksowe postaci, które mają wypełniać zadanie i kierować się logiką upartego grania na jednej strunie. Zagrani brawurowo, są trochę nieprawdziwi. Może jednak dlatego twarz Chiwetela Ejiofora, która zdawała się nieustannie wibrować targana niepewnością, lękiem i złością, jest tak przejmująco autentyczna. Nawet jeśli "Zniewolony" to więc opus magnum aktora, a nie reżysera – warto go zobaczyć.