Desperado fabularnie szyte jest grubymi nićmi. Kontynuacja historii bezimiennego El Mariachi, mszczącego się na szefie gangu, który zabił jego ukochaną, bardziej nadaje się na dwudziestominutową etiudę niż na pełnometrażową produkcję. Jednak film ogląda się dobrze, wręcz z wstydliwym dreszczykiem emocji; nie w treści ukryty jest bowiem magnetyzm tego tytułu. Rodriguez czaruje widza obrazem, stosując znane, ograne chwyty. Śmiało czerpie z kina gatunków, co przez bardziej obytego odbiorcę może być interpretowane jako forma gry czy quizu, proponowanego przez Meksykanina. Autor nieustannie przywołuje obrazy, które już gdzieś widzieliśmy, opowiada historię w sposób od razu pozwalający odgadnąć jej zakończenie. Sposoby konstruowania przestrzeni filmowej, rozplanowania graficznego kadru, podobnie jak zabiegi rytmizujące akcję czy wybór muzyki, dobór aktorów, stylizacja ich gry – wszystko to świadczy o wysokiej świadomości historyczno-filmowej reżysera. Historię gitarzysty szukającego zemsty można z łatwością
potraktować jako wariację na temat sag samurajskich czy westernów o łowcach głów, stylizującą brutalność w stylu Sama Peckinpaha czy igrającą z granicami gatunku na sposób Sergio Leone.
To nie gatunkowe obycie reżysera jest jednak kluczem do oszałamiającego sukcesu tego filmu, a raczej niezwykła swoboda i dystans do tworzywa, widoczne w każdej klatce filmu. Rodriguez zdaje się komunikować „droga widownio, jestem tu dla waszej rozrywki” – a potwierdzeniem szczerości tej deklaracji są 103 minuty bezczelnej zabawy w najczystszej postaci. Mimo pozornie poważnej i wzniosłej fabuły, Desperado powoduje raczej wybuchy śmiechu niż wykwit egzystencjalnych przemyśleń.
W „Desperado” wszystkiego jest za dużo, wszystko jest za bardzo, za mocno. Charakterystyczne cechy postaci i miejsc podkreślane są grubą kreską tak, aby żaden szczegół nie umknął widzowi. Ten, siedząc w kinowym fotelu lub na kanapie w salonie, bawi się doskonale, biorąc ten zamierzony przesyt za dobra monetę. Trudno odmówić filmowi lekkości, polotu, świeżości. Nie dziwi więc, że film - okrzyknięty rewelacją sezonu 1995 - dał początek odnowie eklektycznego nurtu w amerykańskim kinie, a Robert Rodriguez obok Quentina Tarantino uważany jest za czołowego twórcę „grindhouse movies” XXI wieku. Na sukcesie filmu skorzystali niewątpliwie także aktorzy odtwarzający główne role – Salma Hayek na długie lata stała się ikoną seksownej laleczki, z Antonio Banderasem przez dłuższy czas nie mógł się mierzyć żaden latynoski kochanek. Wtłoczono ich w stereotypowe role ikon, zgodnie z zasadą, obecną tak silnie w „Desperado” – gdzie odcienie szarości nie są atrakcyjne, a to, co pomiędzy, niech pozostanie domeną europejskiego
kina autorów. W planie Rodrigueza liczy się efekt, kolor, intensywność i redundancja. Dalsze losy filmu i jego kultowy już status potwierdzają słuszność tego założenia.