Disney zapowiedział aktorski serial "Star Wars". Takiego urodzaju jeszcze nie było
Kiedyś na nowy epizod czekało się od kilku do kilkunastu lat. Teraz nie dłużej niż rok, a ponadto w planach jest nowy serial aktorski. Od przybytku głowa nie boli? Fani "Gwiezdnych wojen" pamiętający początki tej serii mogą być innego zdania.
Disney wykupił LucasFilm i wszystko, co związane z marką "Star Wars", prawie 6 lat temu. Od tego czasu wypuścił trzy filmy pełnometrażowe (w maju pojawi się kolejny), serial animowany, rynek zalała fala licencjonowanych książek, komiksów, gadżetów i zabawek. Inwestycja przekraczająca 4 mld dol. bardzo się opłaciła, gdyż samo "Przebudzenie Mocy" zarobiło w kinach ponad 2 mld dol.
"Star Wars" to kura znosząca złote jajka, więc najnowsza zapowiedź aktorskiego serialu w tym uniwersum nie powinna dziwić. Póki co wiadomo, że projekt powstanie dla nowej platformy streamingowej Disneya wzorowanej na Netfliksie, a rola scenarzysty i producenta przypadła Jonowi Favreau. Reżyser takich hitów jak "Iron Man", "Iron Man II" czy "Księga dżungli" zagrał ostatnio w filmie "Han Solo: Gwiezdne wojny - historie", a wcześniej udzielał głosu bohaterowi animacji "Gwiezdne wojny: Wojny klonów". Kwalifikacji i miłości do "Gwiezdnych wojen" z pewnością nie można mu odmówić.
Fani "Gwiezdnych wojen" jeszcze nigdy nie byli tak rozpieszczani. Co prawda George Lucas przez 35 lat nie żałował nam filmów, seriali, książek itd., ale to, co robi teraz Disney, nie może się równać z poprzednią polityką wydawniczą. Mówi się, że od przybytku głowa nie boli, choć z drugiej strony wielu fanów wieszczy rychły spadek jakości "Gwiezdnych wojen" powiązany z przesytem. Szczególnie, że historia lubi się powtarzać.
Najstarsi miłośnicy sagi Lucasa pamiętają przełom lat 70. i 80., kiedy zaskakująca popularność pierwszego filmu z 1977 r. doprowadziła do błyskawicznego mnożenia produkcji z logiem "Star Wars", które po dziś dzień są obiektem bezlitosnych drwin. Najlepszym przykładem żerowania na popularności marki jest niesławny film telewizyjny "Star Wars Holiday Special" (1978) z udziałem Marka Hamilla, Carrie Fisher czy Harrisona Forda. Kuriozalna mieszanka kina familijnego, kreskówki i musicalu miała godne zapamiętania akcenty (to właśnie tam po raz pierwszy pojawił się Boba Fett), ale nie zmienia to faktu, że już 40 lat temu była uważana za żenujące widowisko.
George Lucas, który oficjalnie miał niewielki wpływ na charakter filmu, wyrzekł się go nie umieszczając swojego nazwiska w napisach końcowych. Harrison Ford żartował po latach, że nie pamięta "Star Wars Holiday Special". W podobnym tonie wypowiadali się pozostali aktorzy z Anthonym Danielsem (C3PO) i Carrie Fisher na czele, która została zmuszona do śpiewania (sic!) piosenki końcowej.
LucasFilm dostał nauczkę, co wcale nie oznaczało, że twórcy "Gwiezdnych wojen" odpuszczą tworzenie kolejnych pobocznych produkcji. Wręcz przeciwnie - po premierze "Powrotu Jedi" (1983) ukazały się m.in. dwa pełnometrażowe filmy telewizyjne, co do których fani mają ambiwalentny stosunek. "Caravan of Courage: An Ewok Adventure" i "Ewoks: The Battle for Endor" nie były złe per se (walczyły nawet o Emmy za efekty specjalne), ale ich familijny charakter i postawienie na pierwszym planie tytułowych "misiów" nie przypadło do gustu wielu wyznawcom "Star Wars".
Kolejnym ciosem dla hardcore'owych fanów, którzy podchodzili bardzo serio do baśni o kosmicznych rycerzach i złym imperium, były dwa seriale animowane z lat 80. "Star Wars: Droids" i "Star Wars: Ewoks" to oczywiste ukłony w stronę najmłodszej widowni, a przy okazji (a może przede wszystkim?) świetny nośnik reklamowy, gdyż na podstawie seriali stworzono serię komiksów i zabawek.
Po wykupieniu LucasFilmu Disney obrał nowy kierunek – wykasował tzw. stary kanon (prawie wszystkie historie z książek, komiksów i seriali przestały obowiązywać) i zaczął zapowiadać błyskawiczną ekspansję. Efektem nowej polityki są ogromne zyski, ale także rosnąca obawa fanów o to, czy wypuszczanie jednego filmu rocznie, serialu animowanego, a w krótce także aktorskiego, to nie przesada.
Sam Lucas pytany o nowe filmy deklarował poza kamerą, że "naprawdę mu się podobały" ("Przebudzenie Mocy" i "Łotr 1"), a "Ostatni Jedi", który zbiera najbardziej skrajne oceny w historii sagi, jest "pięknie zrobiony".
Ważnym sprawdzianem tego, czy Disney podąża we właściwym kierunku, będzie majowa premiera "Han Solo: Gwiezdne wojny – historie". Swego czasu wieści z planu były bardzo niepokojące i ostatecznie duet reżyserski Phil Lord i Christopher Miller ustąpił miejsca Ronowi Howardowi. Czy udało mu się nakręcić film po myśli Disneya? Przekonamy się 25 maja.
Od 6 lat Disney pompuje bańkę z logiem "Star Wars" do zaskakujących, czy wręcz przerażających rozmiarów. Ale skoro popyt rodzi podaż, trudno się dziwić nowemu właścicielowi, że chce wycisnąć ze swojej inwestycji jak najwięcej. Dokąd nas to doprowadzi? Parafrazując słowa mistrza Yody: trudno dostrzec przyszłość, która ciągle jest w ruchu.