Dragonslayers
Kiedy wiele miesięcy temu dowiedziałem się, iż trwają prace na planie fantastycznego filmu opowiadającego o walce ludzi ze smokami, aż podskoczyłem z radości. Pomysł wydał mi się bowiem genialnym materiałem na obraz nawiązujący swoją stylistyką np. do serii Mad Max oraz obfitujący w sporą dawkę humoru i ironii. Niestety, Władcy ognia - bo o tym filmie traktować będzie poniższa recenzja, okazały się jedną z największych porażek mijającego roku.
Niedaleka przyszłość. Świat jest zniszczony, miasta opustoszałe a ocalałe niedobitki ludzkości zamieszkują silnie uzbrojone fortece porozrzucane po całym świecie. Przyczyną takiego stanu rzeczy są smoki, olbrzymie gady, które po paru tysiącach lat hibernacji zostały obudzone przez ludzi i w przeciągu kilku lat opanowały naszą planetę.
W takim świecie żyje Quinn Abercromby (Christian Bale)
, przywódca jednej ze wspólnot, który już dawno porzucił marzenia o tym, że można pokonać smoki i obecnie robi wszystko, żeby ocalić przed śmiercią oddanych mu pod opiekę ludzi. Pewnego dnia w jego życie wkracza amerykański żołnierz Denton Van Zan (Matthew McConaughey)
, który wraz ze swoim oddziałem zmierza w kierunku Londynu - miejsca, gdzie żyje jedyny smoczy samiec. Van Zan wierzy, że zabijając go zniszczy ostatecznie smoki i wyzwoli ludzkość...
Urywam to streszczenie dość brutalnie, ale jeszcze kilka słów a opowiedziałbym całą fabułę filmu, która jest płytka, banalna, przewidywalna, nielogiczna oraz ogólnie beznadziejna. Rob Bowman popełnił ogromny błąd bowiem na podstawie niepoważnego pomysłu starał się zrealizować poważny film i do tego z przesłaniem.
Trup pada więc we "Władcach ognia" gęsto. Van Zan rozpacza po każdym zabitym żołnierzu, jak po własnym synu, a Quinnowi, który początkowo unika walki, nie szczędzi umoralniających pogadanek. Wszystko to opatrzone pompatyczną muzyką i pozbawione choć odrobiny humoru, bądź ironii, które wskazywałyby na to, że twórcy nie traktują ze śmiertelną powagą historii opowiedzianej w filmie.
A szkoda. Pomijając temat, sama tylko postać Van Zana, który z nieodłącznym cygarem w zębach przypomina Oddballa ze "Złota dla zuchwałych", dawała spore możliwości do licznych intertekstualnych żartów. Tych, jak już wiadomo, zabrakło.
Nie popisali się również aktorzy. O ile McConaughey i Bale (do dziś zastanawiam się, co skłoniło ich do wzięcia udziału w tak złym filmie) wypadają nieźle (choć bez rewelacji) o tyle nasza największa narodowa nadzieja na światowej sławy gwiazdę - Iza Scorupco, obskakuje cały film 3 minami i przez zdecydowaną część projekcji pozostaje jedynie ładnym dodatkiem do całości.
W przypadku "Władców ognia" przyczepić nie można się jedynie do efektów specjalnych - wygenerowane na komputerach smoki są niesamowite oraz ciekawych zdjęć autorstwa Adriana Biddle'a, artysty, który w swojej karierze pracował przy takich produkcjach jak Świat to za mało, "Thelma i Louise", czy "Willow". Utrzymane w niebieskiej tonacji zdjęcia doskonale oddają klimat zrujnowanego, spalonego świata. Szkoda tylko, że ów świat jest taki mały. Akcja rozgrywa się w sumie w dwóch lokacjach - w siedzibie wspólnoty i jej okolicach oraz w Londynie. To za mało, aby w przekonujący sposób przedstawić świat po apokalipsie. We "Władcach ognia" zabrakło mi panoramicznych zdjęć pokazujących zrujnowane i spalone miasta. Co prawda pod koniec pojawia się całkiem interesująca wizja zniszczonego i zamieszkałego przez tysiące smoków Londynu, ale jedno takie ujęcie to stanowczo za mało, jak na trwający ponad 100 minut film.
Niestety, ciekawe zdjęcia i porządne efekty specjalne nie wystarczą aby zrealizować dobry film. Władcy ognia to kolejny dowód na to, że bez dobrego scenariusza nie może powstać dobry obraz. Nikomu nie polecam oglądania obrazu Roba Bowmana, nawet na wideo. Strata czasu.