Filmowa uczta nie do odrzucenia. O atrakcyjności menu festiwalu Era Nowe Horyzonty
W niedzielę, 29 lipca 2007 roku, zakończył się zainaugurowany 19 lipca 7. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Tradycją już stało się, że w ramę ujmują go zawsze atrakcyjne pokazy premierowe. Nie było inaczej i w tym roku – zarówno otwierający festiwal pokaz zdobywcy tegorocznej Złotej Palmy w Cannes, rumuńskiego filmu „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” w reżyserii Cristiana Mungiu, jak i muzyczny akcent na zakończenie festiwalu w postaci „Control” Antona Corbijna okazały się propozycjami absolutnie nie do odrzucenia, a co najwyżej „do odłożenia” na późniejszy termin dla wszystkich nieszczęśliwców, którym nie udało się zdobyć wejściówek.
Esencją festiwalu są jednak, jak wiadomo filmy absolutnie nie do odłożenia (a tym samym nie do odrzucenia) – te, których nie zobaczy się w kinach, nie kupi w sklepie, nie uświadczy w takim nagromadzeniu na żadnej z krajowych imprez tego typu.
Sama Marianne Faithfull zdawała się wyczuwać nowohoryzontowy klimat, racząc publiczność podczas koncertu otwierającego tę edycję festiwalu, niemal samymi „rarities” – rzadko wykonywanymi, nieznanymi dla większości utworami-perełkami, pośród których niemal gubiły się powszechnie znane „As Tears Go By”, czy „Broken English”. To nie przeboje były bowiem esencją koncertu.
Antyprzebojowość uznać można ogólnie, za domenę wrocławskiego festiwalu, który nie tylko promuje kino spoza głównego nurtu, udostępnia rzadkie produkcje kina światowego, ale więcej, pokazuje właśnie te najbardziej wyszukane i oryginalne. Kwintesencjonalne są tutaj przede wszystkim propozycje głównego konkursu festiwalu, ale też retrospektywy (w tym roku – m.in. mało znanej w Polsce twórczości Hala Hartleya)
, wyselekcjonowane panoramy kina pochodzącego z danego regionu świata (w tegorocznej edycji rzecz dotyczyła dorobku kinematografii australijskiej, spora część z udziałem przybyłej na festiwal Gosi Dobrowolskiej), niepowtarzalne propozycje zamieszczone w cyklach Odkrycia, Mistrzowie, Dokumenty/Eseje, czy Pokazy Specjalne, czy szeroki wybór różnego typu, krótkometrażowych filmów polskich (konkursy).
Odkrywanie nowych horyzontów kina mogło też, paradoksalnie, zasadzać się na zwrocie ku pozornie znanej już przeszłości, co umożliwiały w tym roku m.in. retrospektywa twórczości Federico Felliniego, przegląd dorobku Polskiej Szkoły Filmowej (z okazji 50. rocznicy), czy pokaz filmów z udziałem Zbyszka Cybulskiego.
Wybór ogromny, swoich prywatnych „odkryć” można było dokonywać więc na wielu polach, na różny sposób, w dowolnej dawce i w najdogodniejszym dla siebie terminie. Wielki boom na pokazy filmów Hala Hartleya i codzienny widok kolejek ustawiających się na seanse z co najmniej 1,5 godzinnym wyprzedzeniem przekuł się w swoisty „strach” przed nie dostaniem się na każdy inny, zaplanowany wcześniej pokaz.
Zaowocowało to organizowaniem się chętnych w kolejki niemal przed każdym seansem. Choć prym pod tym względem do samego końca wiedli jednak fani Hartleya, prawdziwe tłumy przyciągnął też m.in. pokaz najnowszego projektu Matthew Barneya, jedyna projekcja kontrowersyjnego, nowelowego „Destricted”, nowe dzieło ulubieńca nowohoryzontowej publiczności Tsai Ming-Lianga „Nie chcę spać sam”, czy norweski „Reprise”, który po pierwszym pokazie zaczął funkcjonować w obiegowej opinii jako „najlepszy film festiwalu”, okrywając się dobrą sławą i stając się w ten sposób jednym z najbardziej pożądanych obrazów prezentowanych podczas festiwalu.
Filmy konkursowe jak zwykle cieszyły się sporą frekwencją, jak zwykle wzbudzały skrajnie odmienne odczucia wśród widzów, jak zwykle wywoływały też różne komentarze. Co jednak odróżniało tegoroczną edycję od poprzednich to, po pierwsze fakt, że poziom tegorocznego konkursu był wyższy, niż ostatnimi laty, ale również to, że składały się na niego filmy nieco mniej „nowohoryzontowe”, spokojniejsze, nadal poszukujące, ale daleko mniej agresywne formalnie, konceptualnie, czy pod względem treści.
Mimo tegorocznego „wyciszenia” nadal spełniały one jednak swą podstawową funkcję: prowokowały do głębszych przemyśleń, czyniąc to wciąż nierównomiernie – jednego zabijając z nudy, drugiego z zachwytu, rodząc przeciwstawne opinie i dyskusje. To właśnie wydaje mi się sednem, spełnieniem idei festiwalu, gdzie poszukującym prezentuje się dzieła tak wyszukane. To nie podobający się wszystkim (notabene bardzo dobry) film „Reprise” Joachima Triera, ale raczej przez jednych wyśmiana, innym dająca do myślenia „Czy to boli?- pierwsza bałkańska Dogma” Anety Lesnikovskiej, czy właściwie jakikolwiek inny film konkursowy („Reprise” pokazywany był, nie bez powodu w innym cyklu) zdaje się lepiej oddawać ducha Nowych Horyzontów.
Czasem zastanawiam się, czy bardziej zgodne z tymże duchem nie byłoby ustanowienie głównym kryterium wygranej w konkursie, największego rozdźwięku w ocenach danego dzieła. Być może nieco wyżej uplasowałoby się wówczas moje prywatne odkrycie, najlepszy, w mojej opinii film konkursowy i jeden z najlepszych w ogóle, austriacki „Import Eksport” Ulricha Seidla, który w ostatecznej klasyfikacji nie znalazł się, ku mojemu zaskoczeniu nawet w pierwszej piątce. To jeden z wielu przykładów tego, jak bardzo subiektywny jest odbiór nowohoryzontowych dzieł.
Bez względu na kryterium oceny, jednego można być pewnym w 100% - tego, że zwycięzcą będzie film nieszablonowy. W tym roku Grand Prix festiwalu otrzymał urzekający, izraelsko-francuski dokument Rona Havilio „Potosí: czas podróży”. Choć czas tej filmowej podróży przekraczał niemal granice przyzwoitości (film trwa 246 minut), czym odstraszył zapewne wielu ze swoich potencjalnych fanów, potrafił uwieść w sposób magiczny. Tym, którzy skusili się na tę propozycję nie trzeba tłumaczyć, że doprawdy żadną sztuką nie było pozostanie na tym filmie do końca.
W podróży Havilio i jego rodziny po prostu chciało się uczestniczyć, miała ona moc niemal hipnotyzującą. Zadziwiające, że film sam w sobie dotyczył zagadnienia czasu i jednocześnie, dzięki mistrzowskiej konstrukcji, tym czasem manipulował, nie dłużył się, pozwolił się zagłębić i poczuć niesamowitość opowiadanej historii.
„Potosí” wygrał w klasyfikacji ogólnej, wygranych w wymiarze indywidualnym było jednak znacznie więcej – myślę, że można by było ułożyć z tego pokaźny zbiór „najlepszych filmów festiwalu”, z których każdy charakteryzuje się tym, że jest propozycją dyskusyjną. Uznane przez jednych za kontemplacyjne i uduchowione, „Ciche światło” Carlosa Reygadasa to dla niektórych (zasłyszane w kolejce) „ciąg nieuzasadnionych dłużyzn”; poruszający i piękny wizualnie obraz „Nie chcę spać sam” Tsai Ming-Lianga bywał określany jako „prawdopodobnie najlepszy i najdłuższy film o noszeniu materaca”, czytaj: ostentacyjne 2 (cytat z forum ENH); zaś absurdalny humor tchnący z „Do ciebie, człowieku” Roya Anderssona niektórym wydał się niezrozumiały i głupi.
À propos tego ostatniego, sparafrazuję na koniec jeden z zabawniejszych tekstów przejawiających się przez tę szwedzką produkcję - ostatnie filmy obejrzane, ale za rok też będzie festiwal. Ponownie we Wrocławiu. Z utęsknieniem czekam na kolejne konkursowe propozycje organizatorów, zapowiadaną prezentację najnowszych osiągnięć kina brazylijskiego, czy przegląd twórczości Theo Angelopoulosa. I już nawet nie przeszkadza mi całkowity brak typowo festiwalowej atmosfery. To zresztą jak z filmami – sprawa subiektywna. Nie ma więc sensu rozwodzić się nad faktem, że Wrocław nie Cieszy(n). Wrocław cieszy. Na swój sposób.