Freud po japońsku
Nazwisko *Takashi’ego Shimizu kojarzą nawet ci, którzy japońskie filmy grozy znają jedynie ze słyszenia. Reżyser uznawany jest za ojca nowoczesnego j-horroru, reformatora gatunku. Dzięki popularnej również w Polsce „Klątwie ju-on” oraz jej licznym kontynuacjom i remakom, skośnookie straszaki podbiły serca fanów mocnych wrażeń na całym świecie. Jedną z jego ostatnich produkcji jest wydany przez _Monolith_ „Labirynt strachu”, który pod koniec zeszłego roku trafił do sprzedaży.*
03.10.2005 15:13
Podobnie jak w przypadku poprzednich filmów Shimizu, fabuła „Labiryntu strachu” jest niezwykle pretekstowa. Po 10 letniej nieobecności Ken powraca do rodzinnego miasta. Kiedy odwiedza dawno niewidzianych znajomych mieszkaniu pojawia się Yuki. Dziewczyna zniknęła w tajemniczych okolicznościach, kiedy przyjaciele byli jeszcze dziećmi. Gdy nagle traci przytomność, bohaterowie zabierają ją do szpitala, który okazuje się być śmiertelną pułapką. Kluczem do rozwiązania przerażającej zagadki są wyparte przez nich wspomnienia, ukryte gdzieś głęboko w podświadomości.
Jednak o ile banalność fabularną „Ju-on” można jeszcze zrozumieć - film miał po prostu straszyć - to wobec scenariuszowych mielizn „Labiryntu…” trudno być obojętnym. Liczne retrospekcje, niemające ze sobą związku sceny i irracjonalne zachowanie bohaterów wprawiają w zakłopotanie. Drażni także po raz kolejny użycie oklepanej figury długowłosej zjawy szukającej zemsty oraz zmarnowanie potencjału, jaki drzemał w psychoanalitycznej symbolice. Widać, że przez te wszystkie lata Shimizu w ogóle się nie rozwinął i drepcze w miejscu, a japońskie ghost story niczym już nie zaskakuje.
Niedostatki scenariusza rekompensuje za to strona formalna i to właśnie dla niej warto zobaczyć film. „Labirynt strachu” zaskakuje pięknie nakręconymi, surrealistycznymi scenami, w który rzeczywistość miesza się ze wspomnieniami bohaterów. W pamięć zapada szczególnie sekwencja z żywymi manekinami do złudzenia przypominająca scenę z nieco zapomnianego horroru „Tourist Trap” (1979) w reżyserii Davida Schmoellera. Shimizu, który w swoim słynnym debiucie stronił od efekciarstwa, stawiając przede wszystkim na niedomówienie i ascetyczne środki wyrazu, tym razem poszedł z duchem czasu zaprzęgając do pracy grafików komputerowych. Efekt wygląda przyzwoicie, choć na pewno nie tak dobrze, jak podczas seansu w kinie, bowiem oryginalnie „Labirynt strachu” w Japonii wyświetlano w 3D.