O tym, że *David Ayer ma nosa do współpracowników, wiemy od czasu jego debiutu z 2005 roku. Z "Furią" jest podobnie: operatorsko, muzycznie i aktorsko stoi na najwyższym poziomie. Niestety, w żaden sposób nie zmienia to jednak faktu, że to film złamany na pół. Przy czym tę drugą połówkę ma się ochotę oderwać i czym prędzej zutylizować.*
Ale po kolei. Zaczyna się wyśmienicie, w najlepszym stylu Ayera. Jesteśmy w nazistowskich Niemczech w czasie II wojny światowej. Przyjmujemy perspektywę amerykańskich żołnierzy, którzy moszczą się w tytułowym czołgu. Tu świśnie im za uchem zabłąkany pocisk, tu z gardła wyleci im patriotyczna piosenka. Jak to na wojnie. W pierwszym akcie „Furii” reżyser wyczynia cuda. Kamera przyjmuje nieoczywiste kąty widzenia, a pozornie nieokiełznany montaż powoduje, że na wydarzenia patrzymy to oczami Amerykanów, to Niemców. Przez kilkadziesiąt pierwszych minut projekcji trudno jest oderwać wzrok od ekranu. Raz, że cudownie to wszystko dopracowane, a dwa, że z filmu bije po oczach bezsens wojny.
Niestety, im dalej, tym gorzej. Szybko bowiem okazuje się, że krwawe żniwa, które zebrał największy konflikt zbrojny XX wieku, nie były zupełnie daremne. Tak jakby reżyser w trakcie kręcenia filmu zmienił swoje nastawienie do wojny jako takiej. Na początku przekonany, że jest jedynie wyniszczającym żywiołem, w którym udział nigdy nie wynika z wolnej woli jednostki, na końcu dochodzi do zgoła odmiennych wniosków, heroizuje więc śmierć żołnierzy, podlewając ją bulionem z patosu. Jest to o tyle irytujące, że Ayer korzysta przy tym z arsenału stereotypów patriotycznego kina wojennego. Jest więc w jego opowieści miejsce i dla dobrego Niemca, i dla testu na miłość do ojczyzny, i dla wielominutowej sceny umierania jednego z głównych bohaterów, który – jak prawdziwy heros – mimo kilku kulek w klatce piersiowej, zdąży jeszcze wygłosić wiele pięknych słów, nim przeniesie się na zielone pastwiska.
Co więc za tym wszystkim idzie, „Furia” wydaje się potwierdzeniem rzemieślniczego talentu Ayera, a jednocześnie zaprzeczeniem jego artystycznego polotu. Twórca lubi się otaczać sprawdzonymi aktorami (np. Michael Peña) i ekipą (operator Roman Vasyanov). Ale mimo że pracuje z ludźmi, którym może ufać, nie pozwala sobie na eksperymenty, nie idzie na całość, jak w swoim poprzednim filmie „Bogowie ulicy”. W tamtym obrazie Ayer świetnie bawił się konwencją filmu kumpelskiego, dużo przy tym mówiąc o kondycji współczesnej policji. Tymczasem w „Furii”, zamiast igrać z gatunkiem kina wojennego, wpada w jego koleiny, zamieniając krytykę wojny w pean na cześć tych, którzy na niej polegli.
Jeśli więc macie uczulenie na patetyczne słowa i podniosłe gesty, możecie z kina wyjść ze swędzącą wysypką. Jeśli jednak jesteście w stanie przymknąć ucho na padające z ekranu bogoojczyźniane kwestie, to nie pożałujecie. Spektakularność wojny, epickość niektórych scen, bezwzględny realizm i techniczna płynność pierwszego aktu mogą dostarczyć satysfakcjonującej ilości wrażeń. Wciąż jednak ma się ochotę wejść w ciało któregoś z aktorów i wykrzyczeć Ayerowi słowa piosenki zespołu Hey, w której Kasia Nosowska śpiewa: więc nie każ się wydurniać, bo wzbiera we mnie furia!