Goonies never say die!

Zdarza wam się czasem zatęsknić za starymi kumplami - Mikeyem, Jadaczką albo nieustraszonymi braćmi Frog? „Goonies”, „E.T.”, a może „Stand by Me” to filmy, które sprawiają, że wyblakłe wspomnienia z dzieciństwa natychmiast nabierają intensywnych barw, a tęsknota za czasami, kiedy wszystko było łatwiejsze, staje się jeszcze większa? W takim razie najnowszy film J.J. Abramsa będzie najpiękniejszym prezentem, jaki kiedykolwiek mogliście sobie wymarzyć.

W latach 80. Spielbergowi i Lucasowi udało się coś niezwykłego. Młodzi reżyserzy zdefiniowali na nowo kino rozrywkowe, przypominając widzom gatunki, które w przekonaniu wielu umarły śmiercią naturalną. Łącząc elementy obyczajowe z science ficition, komedią, kinem awanturniczym, fantasy i horrorem oraz najnowocześniejszymi efektami specjalnymi, filmowcy stworzyli zupełnie nową jakość. Tak powstały klasyki tzw. Kina Nowej Przygody, m.in. „E.T.”, „Gwiezdne wojny”, „Powrót do przyszłości”, „Gremliny” czy „Szczęki”. Produkcje, które na wiele lat stały się niewyczerpanym źródłem inspiracji dla całej rzeszy filmowców. Teraz, po kilkudziesięciu latach, po tę samą estetykę sięgnął J.J. Abrams, reżyserując wspaniały hołd dla starych mistrzów i konwencji, która wydawała się wyczerpać dawno temu.

Abrams nieraz udowadniał, że jest sprawnym rzemieślnikiem. Jednak teraz zrobił coś naprawdę niebywałego. „Super 8” to perfekcyjnie zrealizowany film, który mógłby spokojnie zostać flagową produkcją studia Amblin i wejść na ekrany np. w 1985 roku.

Fabuła, psychologicznie wiarygodne postaci, sposób prowadzenia narracji, ścieżka dźwiękowa do złudzenia przypominająca kompozycje Johna Williamsa, stopniowe budowanie klimatu tajemniczości i grozy – to wszystko sprawia, że oglądając „Super 8” widz ma wrażenie, że przeniósł się w czasie, a reżyserem jest sam Steven Spielberg (nota bene producent filmu Abramsa). Jedynym elementem zdradzającym okres powstania produkcji są sceny akcji (skądinąd świetne), nakręcone we współczesnej manierze, co oczywiście nie jest bynajmniej żadnym zarzutem.

Film ma wszystko to, co wywoływało euforię, kiedy będąc dziećmi oglądaliście „Goonies” lub „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Bohaterowie jeżdżą na BMX’ach, a ich pokoje pełne są gadżetów, na widok których zielenieliście wtedy z zazdrości. Twórcy drobiazgowo oddali ducha epoki – na ścianach wiszą kolorowe plakaty (wprawne oko wyłapie postery „Halloween” Carpentera i „Dawn of the Dead” Romero), a półki uginają się od zabawek i modeli, o jakich mogliście jedynie pomarzyć. Ulicami mkną krążowniki szos, z odbiorników słychać Blondie i Commodores.

„Super 8”, wzorem klasyków, jest przede wszystkim świetnie opowiedzianą, ciepłą historią o przyjaźni i dorastaniu, pierwszej miłości, ale również o niełatwych relacjach z dorosłymi, którzy, jak to zwykle bywa, albo nie rozumieją, albo nie mają czasu dla swoich dzieci. Fantastyczne wydarzenia są jednocześnie tłem i katalizatorem emocji, jakie rodzą się między małoletnimi bohaterami. Ze wspomnianymi obrazami Donnera czy Spielberga film Abramsa łączą perfekcyjnie skonstruowani bohaterowie i sposób ich prezentacji. Wiecznie wymiotujący okularnik, przemądrzały grubas, nieśmiały przeciętniak, wymoczek–piroman… młodzi, w większości debiutujący na wielkim ekranie aktorzy stworzyli świetne, pełnokrwiste postaci, między którymi czuć taką chemię, jakiej od lat nie widzieliście w kinie. Bez cienia przesady - na naszych oczach rodzą się następcy Haima czy Feldmana.

Film J.J. Abramsa oferuje wszystko, za czym tęskniliście przez te wszystkie lata i co sprawia, że często wracacie do wspaniałych filmów z dzieciństwa. „Super 8” to prosta historia opowiedziana w niezwykły sposób, pełna nawiązań do klasyki, na której większość z nas się wychowała. Filmowa tęsknota za magią kina i wartościami, jakie ono ze sobą niosło. Przyjaźń, poświęcenie, miłość. Sentymentalne? Być może. Naiwne? Nigdy w życiu.

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (0)