''Hercules'': Tak umierają mity
Czy naprawdę żyjemy w tak smutnych i poważnych czasach, że nawet stare dobre mity i baśnie muszą być na siłę dekonstruowane, i to w dodatku bez szczególnej inwencji? Z tym pytaniem zwracam się do Bretta Ratnera, reżysera filmu *"Hercules".*
Herkules (czasem też Herakles) to jeden z najpopularniejszych bohaterów mitologii greckiej, który do dziś dnia zajmuje wysoką pozycję na popkulturowym Olimpie. Z początku, był kimś w rodzaju greckiego (i bardziej rozrywkowego) odpowiednika Jezusa z mitologii chrześcijańskiej. Z czasem stał się też protoplastą współczesnych superbohaterów z Supermanem na czele. Podobnie jak Jezus, Herkules był synem boga i zwykłej kobiety, z tą różnicą, że ten pierwszy był raczej filozofem, a drugi wojownikiem.
Opowieści o Herkulesie zna chyba każdy – to, że posiada on nadludzką siłę, walczył z Hydrą, poskromił Cerbera w czeluściach Hadesu, pokonał lwa nemejskiego, wyczyścił stajnię Augiasza itp. Od razu zaznaczam, że właściwie żadnej z wyżej wymienionych 12 prac Herkulesa nie uświadczymy w filmie. Idąc tropem noweli graficznej, na której film jest oparty, Brett Ratner postanowił „unowocześnić” trochę opowieść o greckim herosie, dekonstruując całą jego legendę. Herkules nie jest więc już pół-bogiem, a jedynie bardzo silnym najemnikiem, który wraz z grupą innych uzdolnionych wojowników przemierza Grecję wykonując zlecenia za pieniądze. By wzbudzić respekt i lęk w przeciwnikach, należący do kompanii Jolaos, snuje „podkolorowane”, nie do końca zgodne z prawdą opowieści o niezwykłych wyczynach i nadludzkiej mocy Herkulesa.
Z jednej strony, widz niezaznajomiony wcześniej z nowelą graficzną, będzie zaskoczony takim podejściem do tej postaci, tym bardziej, że zwiastun sugerował iż będzie to klasyczne opowiedzenie mitu (sceny ze zwiastuna, pokazujące walkę m.in. z Hydrą, zostały sprytnie wplecione w kilka scen na samym wstępie filmu). Z dugiej strony, o ile tego typu „ugryzienie” tematu może wydać się interesujące na pierwszy rzut oka (choć niezbyt oryginalne, bo na przestrzeni ostatnich lat, tego typu dekonstrukcje są na porządku dziennym), to zabiera ono wszystko to co w micie o Herkulesie jest najciekawsze i daje najwięcej zabawy. Zamiast spektakularnych pojedynków z mitycznymi stworami mamy typowe dla kina „sandałowego” potyczki z bandytami, żołnierzami oraz chciwymi władcami. W ten sposób ucieka cała magia związana z tą postacią. Nawiązując do mojego pytania z samego początku, widać przyszło nam żyć w czasach, gdy coraz rzadziej uciekamy do świata baśni, a za to, z jakiegoś powodu, potrzebujemy realistycznych i, co za tym
idzie, trochę bardziej dojrzałych wersji znanych nam opowieści. Ale takiej wersji Herkulesa to ja nie kupuję. Być może będę w tym myśleniu odosobniony. Choć nie wiem na ile widzowie, którzy wybiorą się do kina właśnie na „Herculesa” będą zawiedzeni tym, że poza imieniem główniego bohatera, obraz ten nie ma nic wspólnego z mitologią. Bo też nie oszukujmy się, filmowy Herkules nie jest nadzwyczaj barwną i ciekawą postacią (nie jest to też rola życia „Dwayne’a Johnsona), na tyle by samym sobą ponieść film od strony dramatycznej czy też chociażby lekko komediowej. Twórcy oczywiście starają się nadać filmowi w miarę lekki ton, ale na ogół humor, zarówno ten oparty na dialogach, jak i czysto sytuacyjny, nie jest najwyższych lotów, czuć raczej, że jest trochę wysilony, często zbyt oczywisty i przewidywalny, jak zresztą cały obraz.
Herkules mógłby być ciekawy w wersji „na poważnie”, gdyby na przykład ktoś pokusił się o trochę mroczniejszą wersję opowieści o człowieku, który zatraca się w szaleństwie wmawiając sobie, że jest synem Zeusa i zabijając swoją żonę i dzieci w przypływie ogromnej złości. Zalążek tego znajduje się u źródła, czyli w samej mitologii. Tyle, że taka wersja z kolei nie nadawałaby się na wakacyjne hollywoodzkie widowisko. W każdym razie, dość blisko takiego podejścia był niedwny „Noe” Darrena Aronofsky’ego. No, ale wiadomo, że Brett Ratner to reżyser trochę innego sortu niż twórca „Czarnego Łabędzia”. Jest on na pewno sprawnym rzemieślnikiem i to w „Herculesie” widać, choć formalnie nie ma się też czym zchwycać. Filmowa składnia jest zachowania w odpowiednich propocjach, sceny bitew są nieźle sfilmowane, nie widać wprawdzie powalającej wyobraźni ani ciekawych planów bądź lokacji, ale plan minimum został wypełniony. Takie ogólne wrażenie można odnieść z seansu. Grupa ludzi dostała zlecenie i postanowiła je wykonać po
najmniejszej sile oporu i bez pasji. A że zatrudniono w większości profesjonalistów, to wygląda to całkiem dobrze. Tylko że, na Zeusa, jakoś nudno i pusto w środku, a sam film za długo w pamięci nie zostaje.