Hugh Grant: patrzę na mój kraj i śmieję się przez łzy
Mój przyjaciel ma zwyczaj zapraszania na moje urodziny osób, które mocno mi się naraziły. "Hugh, poznaj Teda, włamał się do twojego mieszkania w 1995". A ja z reguły jestem zbyt uprzejmy, żeby kazać takiemu wyp…dalać. "Cześć, Ted. Rozgość się, i tak pewnie wiesz, gdzie co jest" - Hugh Grant opowiada Wirtualnej Polsce o wchodzących w piątek do kin "Dżentelmenach" i tym, jak daleko mu do wizerunku szarmanckiego amanta.
Yola Czaderska-Hayek: Jestem pod wrażeniem twojej roli w filmie "Dżentelmeni". Dawno nie widziałam równie obrzydliwego faceta.
Hugh Grant: Uznam to za komplement, dziękuję. Przyłapuję się na tym, że z wiekiem coraz bardziej podobają mi się role takich odpychających typów. Im są ohydniejsi, tym lepiej.
Wzorowałeś się na jakiejś autentycznej osobie?
- Na nikim konkretnym. Ale jak zapewne wiesz, miałem wielokrotnie do czynienia z ludźmi tego pokroju – prywatnymi detektywami dostarczającymi informacje brukowcom. Znam takich, którzy podsłuchiwali mój telefon. Znam takich, którzy włamali mi się do mieszkania i ukradli wyniki badań lekarskich. Nie mówię już nawet o tym, co działo się podczas ostatnich wyborów [Hugh Grant uczestniczył w kampanii na rzecz powstrzymania Brexitu – red.]. Dlatego miałem skąd czerpać inspiracje. Ubranie, fryzura, ciemne okulary… Zmieniłem nawet sposób mówienia.
No właśnie, gdybym miała poznać cię tylko po głosie, nie wiedziałabym, że to ty.
- Zmiana głosu to dla mnie nie pierwszyzna. Kiedyś nawet, dawno temu, nagrywałem dla radia reklamówki, mówiąc jak postacie z kreskówek. Ale tyle lat już nie korzystałem z tej umiejętności, że kiedy mieliśmy kręcić "Dżentelmenów", nagle strach mnie obleciał. Tłumaczyłem Guyowi [Ritchiemu – red.], że po tak długiej przerwie to się może nie udać. Wszyscy od razu wyczują fałsz. On jednak powiedział: "Dasz radę". Zacząłem więc ćwiczyć. Nagrywałem swoje kwestie na iPhonie, a potem, kiedy je odtwarzałem, nie byłem w stanie tego słuchać. Myślałem: "Co za g…". A potem: "Może jednak nie". W końcu posłałem nagrania Guyowi. Odpowiedział: "O to właśnie chodziło". Mam nadzieję, że widzom też się spodoba. Ale ile nerwów mnie to kosztowało, tylko ja wiem.
Powiedziałeś, że znasz ludzi, którzy włamali ci się do mieszkania. To znaczy, że poznałeś ich osobiście?
- Bardziej miałem na myśli to, że wiem, jakiego pokroju są to ludzie. Ale podczas przygotowań do realizacji "Dżentelmenów" rzeczywiście spotkałem paru detektywów, żeby nabrać lepszego rozeznania na ich temat. Przedziwne to były rozmowy, ale w sumie obyło się bez większych problemów.
Przekazali ci jakieś fascynujące tajniki swego zawodu?
- Uderzyła mnie jedna rzecz, choć nie sądzę, by dotyczyła tylko tej profesji. Każdy z nich, przedstawiając się, zachwalał swoje usługi w ten sposób: "Słuchaj, w tym fachu to ja jestem najlepszy. Może znajdziesz kogoś tańszego ode mnie, ale lepszego na pewno nie!". Bardzo mi się to przydało podczas budowania roli, ponieważ mój bohater, Fletcher, też jest takim narcyzem, który tupetem maskuje brak pewności siebie. Tak naprawdę jednak stworzyłem tego faceta zupełnie od zera, wymyśliłem mu nawet fikcyjną biografię.
Wydaje mi się, że w szkole nie miał przyjaciół. Zawsze chciał, żeby inni go lubili, ale nigdy mu nie wychodziło. Dlatego próbował zaimponować chłopakom: "Słuchaj, zwinąłem klucz do gabinetu dyrektora, może włamiemy się razem?". Niestety, nie pomogło. Dlatego zwrócił się w stronę klasowych łobuzów i próbował ich naśladować. Myślę też, że marzył o tym, by zostać kimś takim, jak gangsterzy z filmów Martina Scorsese. Na pewno uwielbia kino, pomyślałem więc, że powinien się ubierać trochę jak Federico Fellini.
Dla widzów to może być mimo wszystko szokujące, że aktor, którego znali głównie jako romantyka z filmów Richarda Curtisa, gra kogoś tak odrażającego. Bohater "Dżentelmenów" to kolejny z całej serii, wcześniej był chociażby "Skandal w angielskim stylu".
- Nie wiem, czy rozmawiałaś kiedykolwiek na ten temat z Richardem, ale jeśli będziesz miała okazję, to zapytaj go o ten wizerunek romantyka. Zapewne dostanie ataku śmiechu. Zawsze go bawiło, że ktokolwiek mógł utożsamiać tego miłego pana z ekranu ze mną. Zna mnie od zupełnie innej strony, dlatego z nieskrywaną przyjemnością tworzył dla mnie rolę w "Dzienniku Bridget Jones". Ci wszyscy uroczy faceci z filmów Richarda Curtisa to naprawdę wyłącznie kreacja. To nigdy nie byłem ja. Po prostu taki nie jestem.
Jest taka anegdota na temat "Czterech wesel i pogrzebu". Podobno kiedy przeczytałeś scenariusz, zadzwoniłeś do swojego agenta z wiadomością: "To chyba pomyłka, po raz pierwszy dostałem od ciebie dobry tekst". Czy to prawda?
- Tak. Zdarzyło mi się to zresztą dwukrotnie. Ten drugi scenariusz to "Jerry Maguire", który zresztą dostałem przez pomyłkę.
O ile wiem, Guy Ritchie lubi wprowadzać zmiany w scenariuszu, czasem nawet w ostatniej chwili, już podczas pracy na planie. Jak sobie z tym radziłeś?
- Z reguły, jak mi się wydaje, nie mam z tym większego problemu. Jestem otwarty na różne pomysły. Ale ręce mi opadają, kiedy muszę nauczyć się na pamięć monologów, z których każdy zajmuje po trzy strony tekstu, i poświęcam na to cztery tygodnie, bo w moim wieku słowa wylatują z głowy znacznie szybciej niż kiedyś, a na planie Guy mówi: "Wiesz co, wykreślimy tę scenę. Masz tu nowe trzy strony". Pytam: "Jak ja mam się tego nauczyć?". Guy na to: "Nic się nie martw, mamy tu teleprompter". Odpowiadam: "Nie będę czytał tekstu z promptera, nie pracuję w telewizji". Parę razy mocno się na ten temat posprzeczaliśmy. Ale poza tym nie przeszkadzają mi zmiany. Kiedy było trzeba, przerabiałem swoje kwestie, żeby zgadzały się z wizją Guya.
A jak poza tym wspominasz swoją pracę na planie?
- Prawie mi się podobało, a jak na mnie to już dużo. Od trzydziestu lat jestem w tej kwestii konsekwentny: kręcenie filmu to długie okresy potwornej nudy przeplatane króciutkimi chwilami szarpania nerwów. Sama technika realizacji wydaje się już przestarzała, od ponad stu lat prawie nic się w tej dziedzinie nie zmieniło. Na planie wszystko rozgrywa się bardzo, bardzo powoli. Dlatego ta praca niewiele ma wspólnego z przyjemnością. Ale potem, kiedy jest już po wszystkim, a film wchodzi do kin i podoba się widzom, to miłe uczucie.
Tytuł "Dżentelmeni" ma ironiczny wydźwięk. Chciałabym cię jednak zapytać, jak zdefiniowałbyś dżentelmena? Co dla ciebie znaczy to słowo?
- Oj, to trudne pytanie. Na pewno tym, co wyróżnia dżentelmena, nie jest garnitur w paski ani goździk w butonierce, choć oczywiście dbałość o wygląd jest zawsze mile widziana. Doświadczenie nauczyło mnie, że dżentelmenem mogę nazwać kogoś, kto oddaje mi pożyczone pieniądze. Zadziwiająco wiele osób pożycza pieniądze, a potem znika razem z nimi bez śladu. Dlatego naprawdę szanuję tych ludzi, których kiedyś poratowałem paroma funtami, a oni zwrócili wszystko. Takie zachowanie jest w porządku. Poza tym dżentelmen nigdy nie drwi ze słabszych od siebie. Wyłącznie z silniejszych.
Zdarzyło ci się kiedykolwiek zrobić coś dla pieniędzy?
- O Jezu, tak! Pieniądze mają swój urok. Wiem coś o tym, ponieważ wbrew pozorom nie wychowałem się wcale w bogatej, uprzywilejowanej rodzinie.
Trudno w to uwierzyć, kiedy się ciebie słucha.
- Nie ty jedna masz ten problem. Ale taka jest prawda. Pieniądze są potrzebne, wielokrotnie zdążyłem się o tym przekonać. To naprawdę wiele zmienia, gdy człowiek nie musi się zastanawiać, z czego w tym miesiącu zapłaci rachunek za gaz. Życie jednak nauczyło mnie także i tego, że jeśli robimy coś wyłącznie z myślą o pieniądzach, prędzej czy później to się na nas zemści. Kilka razy angażowałem się dla zarobku w projekty, które mi nie do końca odpowiadały. Za każdym razem odbijało mi się to potem czkawką. Nie zawsze natychmiast, czasem dopiero po dwóch, trzech latach. Ale od tej reguły nie było wyjątku.
Skoro o życiowych lekcjach mowa, niedługo będziesz mógł występować z pozycji szacownego seniora. Kończysz w tym roku 60 lat. Jakieś przemyślenia z tej okazji? Rady dla młodszych?
- Staram się wpoić moim dzieciom zasadę, by nie bać się pracy, a szczególnie trudnych zadań. Bo to działa w ten sposób: jeżeli nie zmierzysz się z trudnościami, to nigdy nic nie osiągniesz. A jeśli nic nie osiągniesz, to nie nabierzesz poczucia własnej wartości. A jeśli go nie nabierzesz, to staniesz się toksyczną osobą. Widziałem już takie przypadki. Bardzo źle na przykład czuję się w środowisku dziedziców wielkich fortun. Ponieważ to są osoby, które same nie osiągnęły nic, a już na pewno nie własną pracą. Potrafią być wyjątkowo nieprzyjemne. A zatem trzeba pracować. Tylko nie wiem, jak mam moim rozpieszczonym dzieciom wbić to do głów. Chyba tylko batem.
Planujesz huczną imprezę urodzinową?
- Na pewno coś się odbędzie. Jak znam życie, moi przyjaciele coś zorganizują. Zwłaszcza jeden taki, z moich politycznych kręgów, zawsze urządza dla mnie imprezy, czy mi się to podoba, czy nie. I żeby było ciekawiej, ma jeszcze taki zwyczaj, że zaprasza osoby, które w przeszłości mocno mi się czymś naraziły. "Hugh, poznaj Teda, włamał się do twojego mieszkania w 1995 roku". A ja z reguły jestem zbyt uprzejmy, żeby kazać takiemu wyp…dalać. "Cześć, Ted. Rozgość się, i tak pewnie wiesz, gdzie co jest". Podejrzewam, że coś w tym stylu wydarzy się we wrześniu, kiedy mam urodziny.
Do września zostało jeszcze trochę czasu. Tymczasem na maj zapowiedziana jest premiera serialu HBO "Od nowa", w którym grasz razem z Nicole Kidman.
- To rzecz oparta na powieści "Nie chciałaś wiedzieć" autorstwa Jean Hanff Korelitz. Od razu może powiem, że w serialu już na wczesnym etapie odchodzimy od książki w dość radykalny sposób. Ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Nicole pracuje jako psychiatra w Nowym Jorku. Ja gram jej męża, uroczego lekarza, specjalistę od nowotworów u dzieci. Mieszkamy na Upper East Side, posyłamy dziecko do elitarnej szkoły, wszystko wygląda sielankowo. Po czym nagle matka jednego z uczniów tej szkoły zostaje brutalnie zamordowana, a ja znikam bez śladu. Koniec odcinka pierwszego. Brzmi fascynująco, prawda?
Grasz Amerykanina?
- Nie, chociaż pewnie powinienem, skoro rzecz się dzieje w Ameryce. Myślałem nawet o tym. Ale w końcu zagrałem Brytyjczyka.
O twojej ojczyźnie ostatnio zrobiło się głośno na cały świat za sprawą dwóch wydarzeń. Trudno właściwie powiedzieć, które przyciągnęło większą uwagę mediów: Brexit czy Megxit?
- O tym drugim wolałbym się nie wypowiadać. Gdybym był na miejscu księcia Harry’ego, któremu brytyjskie gazety dosłownie zamordowały matkę i którego żonę obecnie rozszarpują na kawałki, to starałbym się chronić moją rodzinę przed nimi za wszelką cenę. A co do Brexitu… Uważam, że stało się coś bardzo złego. To katastrofa, której skutki wszyscy kiedyś odczujemy. Gdy patrzę, co stało się z moim krajem, mam ochotę się śmiać, choć jest mi jednocześnie bardzo smutno.
Żeby zakończyć w weselszym nastroju: co poleciłbyś turystom, którzy przyjeżdżają zwiedzić Londyn?
- Przede wszystkim warto wybrać się na mecz piłki nożnej, bo to jedna z niewielu okazji, kiedy w Brytyjczyków naprawdę wstępuje życie. Ale są też ciekawe wycieczki po mieście. Ostatnio zabrałem dzieci na objazd szlakiem nawiedzonych domów. Nie powinienem tego robić, bo z ich obsesją na punkcie duchów teraz nie chcą zasypiać wieczorem. Ku mojemu olbrzymiemu zdziwieniu pierwszym punktem wycieczki był dom, w którym omal nie zamieszkałem piętnaście lat temu!
Z moją ówczesną dziewczyną chcieliśmy się tam wprowadzić, ale w ostatniej chwili zmieniliśmy zamiar. Nie mieliśmy w ogóle pojęcia, że to najsławniejszy nawiedzony dom w Londynie! A tak nam się zdawało, że z tym budynkiem jest coś nie tak. Moja dziewczyna wspominała nawet, że zobaczyła w lustrze jakąś poruszającą się po mieszkaniu postać. Wtedy nie przywiązywałem do tego wagi, a teraz na samo wspomnienie dostaję gęsiej skórki. Ale wycieczka była udana, serdecznie polecam!