Jaką wybrać konwencję na film o człowieku-legendzie?
Na pewno nie łatwo jest robić film o kimś takim jak Nelson Mandela. W końcu to człowiek-legenda. Symbol walki z apartheidem. Laureat pokojowej nagrody Nobla. Jaką wybrać konwencję?
Jeżeli pójść w stronę kolejnej laurki, zamiast żywego człowieka na ekranie pojawi się chodzący pomnik. Jeżeli skupić się na kontrowersjach (a Mandela nie raz je budził), podniesie się krzyk, że filmowcy nie mają szacunku i szargają świętości. Reżyser Bille August próbował więc wypośrodkować. Na Mandelę patrzymy oczami człowieka, który był jego strażnikiem.
Za działalność sabotażową Mandela został w 1962 roku skazany na pięć lat więzienia. W 1964 roku wyrok zamieniono mu na dożywocie. Na wolność wyszedł po 27 latach. W czasie odsiadki na wyspie Robben zetknął się między innymi z Jamesem Gregory’m, strażnikiem, który miał go szpiegować.
I właśnie Gregory jest głównym bohaterem, a jego wewnętrzna przemiana przewodnim motywem filmu. Bo Gregory z rasisty staje się gorącym zwolennikiem zniesienia apartheidu. Oczywiście za sprawą kontaktów z Mandelą.
Mało to oryginalne. Jednak największą słabością filmu nie jest jego wtórność, ale główni bohaterowie. Mandela zachowuje się jakby już wiedział, że stanie się legendą. On nie rozmawia, ale przemawia. Bez charyzmy i bez osobowości. Gregory także nie przekonuje.
Trudno uwierzyć w jego przemianę, jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego się w nim dokonała. W jednej chwili jest jeszcze zatwardziałym rasistą, a już w następnej walczy z segregacją rasową. Na tym tle najciekawszą postacią okazuje się żona Gregory’ego, płytka i ograniczona, której cierpienia więźniów nie przeszkadzają w babskich pogaduszkach.
„Goodbye Bafana“ wywołał spore kontrowersje. Scenariusz filmu powstał bowiem na podstawie wspomnień Gregory’ego, który powoływał się na swoją zażyłość z Mandelą. Rzecz w tym, że podobno ich znajomość wcale nie była taka głęboka, a większość informacji do swojej książki Gregory zaczerpnął z prywatnych listów Mandeli, które miał obowiązek cenzurować.