John Malkovich: John kontra JOHN
Na ekranie budzi skrajne emocje. Jest etatowym mordercą, psychopatą, sadystą, w najlepszym razie – łajdakiem. W życiu zupełnym przeciwieństwem. John Malkovich to łagodny flegmatyk z sercem na dłoni.
ROZMAWIAŁA MARIOLA WIKTOR
SUKCES: Zawsze chciałam zapytać, jak to jest być jak John Malkovich?
John Malkovich: (śmiech) Nieźle… Całkiem nieźle! Chociaż ten facet, trochę zblazowany i niespecjalnie błyskotliwy, jakiego zagrałem u Spike’a Jonze’a w „Być jak John Malkovich”, poza nazwiskiem, profesją i moimi prywatnymi ubraniami nie ma ze mną nic wspólnego.
S: A kim pan jest?
JM: Wbrew temu, jak jestem postrzegany przez media, które przylepiły mi etykietkę etatowego złoczyńcy, jestem najzwyklejszym pod słońcem facetem, takim, jakich wielu, pochodzącym z małego miasteczka w stanie Illinois. Prostolinijnym, uczciwym, ale też nietraktującym siebie zbyt serio. A jeśli już rozmawiamy o roli, która najlepiej oddawała moją wrażliwość, to był to Alan Conway z filmu „Być jak Stanley Kubrick”. To autentyczna postać – człowiek, który podszywał się pod innych. Taki mitoman, który istniał naprawdę, gdy stawał się kimś innym.
S: No dobrze. A profesor David Lurie z „Hańby”? Chyba nie chciałby pan spotkać tak odrażającego typa?
JM: No, raczej nie! (śmiech) Na pierwszy rzut oka ten facet, szanowany profesor literatury na uniwersytecie w Kapsztadzie, który wykorzystuje swoją pozycję i molestuje studentkę – zasługuje na potępienie. Z drugiej jednak strony, to wszystko jest bardziej skomplikowane. W filmie jest scena, w której Lurie mówi swoim studentom o Lucyferze. Twierdzi, że to ktoś, kto robi, co chce, i nie odróżnia dobra od zła. A więc kieruje się impulsami, ale źródło tych impulsów dla niego samego pozostaje złowrogą tajemnicą. Choć Lurie do końca nie odsłoni się, chciałem, by widz odczuł jego zagubienie i rozpacz. Kiedy on sam i jego córka doświadczają tortur i gwałtu ze strony czarnoskórych mieszkańców RPA, nie dostrzega, że agresja, jakiej wcześniej dopuścił się wobec studentki, ma to samo źródło. Nie wie, jak uporać się z traumą, która go dotknęła. Jego świat wali się w gruzy.
S: Krytycy są zgodni co do tego, że to jest jedna z najlepszych pana filmowych kreacji.
JM: Mam ten luksus, że nie muszę niczego nikomu udowadniać. Po tym, jak w „Niebezpiecznych związkach” zagrałem Valmonta, który bez skrupułów porzuca kobiety, przylgnęła do mnie sława uwodziciela. No i oczywiście etykietka łajdaka. Tymczasem ja zawsze w każdym staram się dostrzegać całą złożoność postaci. Valmont faktycznie bawi się kosztem uczuć swoich ofiar, jest emocjonalnie wypalony, ale przecież ten upudrowany cynik, libertyn i ateista głęboko w środku skrywa przerażenie pustką swojego życia. W lipcu w Wiedniu odbyła się premiera eksperymentalnego spektaklu operowego „The Infernal Comedy”, gdzie grałem Jacka Unterwegera, mordercę 12 prostytutek i samobójcę… Tylko błagam, proszę mnie nie pytać, dlaczego reżyserzy obsadzają mnie w czarnych charakterach! Wybieram z tego, co mi proponują, i nie narzekam. Kiedy kogoś takiego gram, nie znaczy, że go lubię. Stwarzam iluzję, podszywam się, kłamię, by ludzie w to uwierzyli.
S: A nigdy nie kusiło pana, by zagrać zwykłego faceta w średnim wieku albo dla odmiany Hamleta?
JM: (śmiech) A co to znaczy „zwykły” facet? To, że ktoś nie morduje, nie gwałci albo nie pije, nic nie znaczy. W każdym człowieku tkwią niewytłumaczalne ciemne siły, które albo się ujawniają, albo nie. Tak samo, jak możliwości, z których nie zdaje sobie sprawy, dopóki nie znajdzie się w sytuacji ekstremalnej. Hamlet? Nie, nigdy nie marzyłem o tym, by zagrać Hamleta. Właściwie nie ma roli, którą chciałbym zagrać.
S: Ciekawi mnie, jak pan to odreagowuje? Czy po zagraniu seryjnego mordercy albo innego wykolejeńca można tak po prostu przyjechać do domu i zabrać się do robienia kolacji albo odkurzania mebli?
JM: Można. (śmiech) Dla mnie aktorstwo to praca, zadanie do wykonania. Wiem, kiedy trzeba skończyć, wyłączyć się, wrócić do rzeczywistości. Nie mam z tym problemów. Może to wynika z faktu, ze w filmie zadebiutowałem późno, bo w 30. roku życia. Tak więc, kiedy zyskałem popularność, byłem już człowiekiem dojrzałym, ukształtowanym. Wiedziałem, jak dystansować się od sławy. To bardzo pomaga. Człowiek nie ulega wtedy iluzji, że oto ma misję do spełnienia i takie tam… Albo że jest kimś nadzwyczajnym. Kiedyś, w młodości, byłem cholerykiem. Miewałem napady złości. Role szwarccharakterów były rodzajem terapii, wentyla, który pozwalał rozładowywać negatywne emocje. Oczywiście nie polecam tego nikomu jako jedynej formy terapii. Konieczne są także wizyty u psychologa. Teraz trudno wytrącić mnie z równowagi. Sprawiam raczej wrażenie flegmatyka. Bawi mnie za to obserwowanie ludzi, którzy są wściekli, albo granie nerwusów. Nie wiedzą nawet, jak są śmieszni w swoich reakcjach.
S: Ten spokój i dystans to chyba także wynik tego, że jest pan bardzo aktywnym człowiekiem w innych dziedzinach życia, o których mniej wiemy.
JM: To prawda. Jednak w przeciwieństwie do większości ludzi, którzy traktują pracę jako obowiązek i źródło stresu, ja mam szczęście, że naprawdę kocham to, co robię. Nie wiem, może nie powinienem używać terminu „praca”? (śmiech) Wracając jednak do pani pytania, nie siedzę bezczynnie, kiedy zakończę zdjęcia. Reżyseruję w teatrze, produkuję filmy, dużo czytam: Faulkner, Kafka, Dostojewski, biografie, książki historyczne. A poza tym mam rodzinę: żonę i dwoje dzieci. Czas spędzany z nimi jest dla mnie coraz ważniejszy. Nie nudzę się w domu. Lubię pracować w ogrodzie. Koszę trawę, podlewam krzewy, pielęgnuję drzewka. No i relaksuję się w kuchni. Moją specjalnością są wypieki. Dzieci najbardziej uwielbiają moje ciasta marchewkowe. Poza tym projektuję męskie ubrania. To są rzeczy praktyczne, takie, które sam noszę, a więc przeważnie dobrze skrojone garnitury z porządnych, niegniotących się materiałów, bawełniane koszule, kamizelki, płaszcze. Nie przepadam za modą w rodzaju: czapeczka baseballowa, adidasy i dres.
Wielu aktorów uważa, że poza planem to najwygodniejszy strój. Tak dają się fotografować paparazzim. A to moim zdaniem błąd. Aktor jest osobą publiczną i zawsze powinien dobrze wyglądać.
JM: Trochę czasu zabrało mi uświadomienie sobie, że rodzina daje prawdziwe wsparcie i życiowy napęd. Z Nicolettą Peyran, którą poznałem na planie filmu „Pod osłoną nieba”, jesteśmy razem od 20 lat i udaje nam się, jak do tej pory, tworzyć szczęśliwy związek. Kiedy urodziły się nasze dzieci, najpierw córka Amandine (ma już 19 lat) i dwa lata później syn Lowry, zrozumiałem, jak trudno jest pogodzić pracę z byciem z rodziną. Kiedy dzieci były malutkie, przystopowałem. Zdałem sobie sprawę, że film może poczekać, a moje dzieci nie. One rosły tak szybko, że wielomiesięczne nieobecności w domu sprawiłyby, że straciłbym coś bardzo cennego, czego potem nie mógłbym już nigdy odbudować. To właśnie wtedy opanowałem sztukę wypiekania ciasta marchewkowego.
S: Amandine i Lowry są już w takim wieku, kiedy myśli się o przyszłości. Chciałby pan, by zostali aktorami?
JM: Nicoletta jest zdecydowanie przeciw. Dla mnie ważne jest, by to, co będą robili, sprawiało im radość, tak jak mnie aktorstwo. Nie twierdzę, że poza nim nie można czerpać satysfakcji. Nie wiem… można być zadowolonym z bycia księgowym czy sprzedawcą komputerów. Bez względu na to, co wybiorą, uszanuję ich decyzję i będę wspierał. Ważne, by byli dobrymi i uczciwymi ludźmi. I już.
S: A pan od razu wiedział, że będzie aktorem?
JM: Nie. Co więcej, choć kocham ten zawód, do dziś miewam wątpliwości, czy powinienem był zostać aktorem.
S: Nie bardzo rozumiem…
JM: Kiedy miałem siedem lat, mama po raz pierwszy zabrała mnie na przedstawienie „Nasze miasto” Wildera. Teatr bardzo mi się spodobał, ale nawet przez moment nie pomyślałem o aktorstwie. W szkole lubiłem zajęcia sportowe, głównie piłkę nożną. Miałem też dobre oceny z muzyki. Po maturze za namową ojca zdałem na Wydział Inżynierii Środowiska na Uniwersytecie Illinois w Chicago, ale długo miejsca nie zagrzałem. Zakochałem się w koleżance, która pasjonowała się teatrem. Dlatego przeniosłem się na Wydział Dramatu. Miłość niestety nie wytrzymała próby czasu, teatr pozostał. Wkrótce przyłączyłem się do grupy, która stworzyła Steppenwolf. I tak już zostało, ale nieraz myślę, co by było, gdybym się nie zakochał? Jak potoczyłoby się moje życie? Może byłbym inżynierem, jak chciał ojciec, albo kierowcą szkolnego autobusu, modelem, sprzedawcą jajek? Bo też takich zajęć podejmowałem się w czasie studiów, żeby zarobić trochę pieniędzy. I naprawdę nieźle sobie radziłem. Aktorstwo jest oczywiście wspaniałe. Bo przez chwilę
jestem kimś, kim nie będę w prawdziwym życiu, i jeszcze mi za to płacą nieprawdopodobnie duże pieniądze.
JM: Zawsze ciągnęło mnie tutaj po części dlatego, że z Zagrzebia pochodzą moi pradziadkowie. Ja urodziłem się w Stanach, ale chorwackie nazwisko pozostało. W Europie mam wielu przyjaciół, lubię tutejszy styl życia. Jakiś czas temu zakochałem się w Portugalii. W Lizbonie otworzyłem nawet swoją restaurację. No i w Europie spotkałem fantastycznych reżyserów. Z drugiej jednak strony, nie podoba mi się pogarda, jaką wielu Europejczyków żywi wobec kultury amerykańskiej. Uważają ją za coś gorszego. A przecież w Ameryce urodziło się mnóstwo znakomitych muzyków, poetów, filmowców. Nie rozumiem też tego filmowego podziału na Europę artystyczną i Amerykę komercyjną. Jeśli dziś ktoś trzyma się takich stereotypów, to znaczy, że nie wie, co naprawdę się dzieje.
S: Nie czyta pan recenzji, nie ogląda pan swoich filmów. Dlaczego?
JM: Bo nie wszystkie mi się podobają. (śmiech) Naprawdę. Zresztą nie mam czasu na analizy i grzebanie w przeszłości. Jestem nastawiony na przyszłość. A co do dziennikarzy, to i tak piszą to, co chcą, oceniają, jak chcą, i szufladkują. Nie mam na to wpływu. Zresztą niech sobie ludzie myślą, co chcą. Bo w końcu, jakie to ma znaczenie?
Kiedyś, w młodości, byłem cholerykiem. Miewałem napady złości. Role szwarccharakterów były dla mnie rodzajem terapii, wentyla, który pozwalał rozładowywać negatywne emocje. Oczywiście nie polecam tego nikomu jako jedynej formy terapii. Konieczne są także wizyty u psychologa.
Trochę czasu zabrało mi uświadomienie sobie, że rodzina daje prawdziwe wsparcie i życiowy napęd. Z Nicolettą Peyran, którą poznałem na planie filmu „Pod osłoną nieba”, jesteśmy razem od 20 lat i udaje nam się, jak do tej pory, tworzyć szczęśliwy związek. Kiedy urodziły się nasze dzieci, Amandine (ma już 19 lat) i dwa lata później syn Lowry, przystopowałem.
Oficjalne wydanie internetowe sukcesmagazyn.pl