Kino starej przygody
Postawmy sprawę jasno - "Super 8" jest najlepszą rzeczą, jaka mogła przytrafić się amerykańskiemu kinu od czasu "Goonies", "Bliskich spotkań trzeciego stopnia" i "E.T.". Wszystkie te kultowe dzieła łączy jedna rzecz - w każdej swoje magiczne palce maczał Steven Spielberg, czy to dyrygując ekipą ze stołka reżysera, czy też dorzucając swoje trzy grosze jako producent. Nie inaczej jest i w przypadku tej produkcji, która jest co prawda filmem J.J. Abramsa, ale na wskroś przesiąkniętym starym, dobrym "spilberżyzmem". Po seansie "Super 8" do głowy przychodzi jedna rzecz - Steven wreszcie znalazł swojego następcę, a jest nim właśnie twórca "LOST".
17.06.2011 10:11
Abrams, znany z tego, że jego dzieła niemal do dnia premiery owiane są tajemnicą po raz kolejny pokazał, że mimo młodego wieku na kinie zna się jak nikt inny. J.J. wie czego filmowi potrzeba - kilka lat wcześniej odświeżył skostniałego "Star Treka" oraz niemal martwą już markę "Mission: Impossible", stworzył jeden z najbardziej intrygujących seriali w dziejach telewizji oraz tak pokierował Mattem Reevesem, że jego "Cloverfield" okazał się być najbardziej widowiskowym i nad wyraz spójnym monster-movie ostatniego 20-lecia. Teraz postanowił wykorzystać swoje doświadczenie oraz połączyć siły z najwybitniejszym twórcą kina nowej przygody i... znowu mu się udało.
"Super 8" to opowieść o grupce dzieciaków, którym marzy się nakręcenie amatorskiego filmu o zombie, a którym wybitnie w tym przeszkadzają zarówno skłóceni ze sobą rodzice, jak i wojsko starające się zatuszować skutki spektakularnej katastrofy kolejowej, którą podziwiać mogliśmy w zwiastunie. Młodzież nie przypuszcza jednak, że cudem uchodząc z tragedii na torach, wplątuje się w największą i najniebezpieczniejszą przygodę swojego życia. I chociaż przygoda ta pełna jest trzymającej w napięciu akcji oraz ucieczek i pościgów, znajdziemy w niej też elementy opowieści o dorastaniu, pierwszych miłościach i zacieśniających się więziach przyjaźni. Film Abramsa można scharakteryzować jednym zdaniem - jest znakomicie skomponowaną, wizualnie i scenograficznie wysmakowaną mieszanką "Goonies", "Stand by me" i "E.T.". Film, którego nie było od czasów kaset VHS, gum "Turbo" i Pegasusa.
Korzystając z szeptanych mu do ucha podpowiedzi Spielberga, Abrams stworzył dzieło, które stęsknieni za minionym dzieciństwem widzowie pokochają od pierwszych minut. Spora w tym zasługa znakomicie dobranej, w większości debiutującej na dużym ekranie młodzieży. Każdy z młodych aktorów znakomicie kreuje postać zgoła inną od pozostałych, postać, która w paczce kompletnie różnych charakterów i osobowości znakomicie się odnajduje. Z ekranu aż bije chemia między głównymi bohaterami, a polskiemu widzowi pozostaje zapytać: czy tak trudno jest w naszym kraju znaleźć podobne talenty i dlaczego nad Wisłą dziecięce aktorstwo musi być tak drewniane? Nawet najlepszy polski aktor dziecięcy (o ile gdzieś taki się znajduje) jest po tysiąckroć mniej uzdolniony od swojego amerykańskiego odpowiednika, który w "Super 8" jest postacią z dalszego planu. Sami zresztą się o tym przekonacie, jeśli tylko wybierzecie się do kina. A zaprawdę powiadam Wam - ten film wart jest każdej wydanej nań złotówki.
Wciągająca fabuła, trzymająca w napięciu akcja, fantastyczne efekty specjalne, wpadające w ucho tło muzyczne, niesamowicie drobiazgowa scenografia, doskonale wyważone elementy humorystyczne oraz obsada, którą pokochacie od pierwszej sceny - o filmie Abramsa można pisać peany, co też recenzent właśnie uczynił. Ale nie musicie czytać tej recenzji, żeby wyrobić sobie własną opinię - idźcie do kina i przeżyjcie to osobiście. I koniecznie zostańcie na napisach końcowych - nie ma nic po ich zakończeniu, ale w czasie ich trwania, w cenie biletu, będziecie mogli obejrzeć drugi film. Kto wie, czy nie najsympatyczniejszą etiudę, jaka kiedykolwiek powstała.