Kino w złym guście - odcinek 1

Jeżeli lubisz ambitne kino, wysublimowaną i wciągającą fabułę, dobrą grę znanych aktorów… to źle trafiłeś. Tutaj nie znajdziesz nic z tych rzeczy. Do widzenia i życzę miłego dalszego zwiedzania internetu.

Kino w złym guście - odcinek 1

25.11.2013 | aktual.: 01.12.2017 11:31

W tym miejscu jest tylko naprawę złe kino. Zadbam też o to, by towarzyszyły im także te produkcje nieznane szerszej publiczności, zapomniane i pokryte kurzem na celuloidowych kliszach. Dla każdego coś niemiłego.

Jeżeli więc nadal czytasz te słowa, to znaczy, że potrafisz czerpać przyjemność z takiego kina, gdzie pomimo włożonego trudu twórców zasługuje jedynie na B klasę… w najlepszym razie. Zapraszam do pierwszej odsłony przewodnika po kinie w złym guście.

Cykl prowadzimy we współpracy z ruchome-obrazki.blogspot.com

Rekin zawsze gryzie dwa razy

„Dwugłowy rekin atakuje” jest produkcją amerykańskiej wytwórni Asylum, specjalizującej się w naprawdę złych filmach. To co dla nich charakterystyczne, to dość absurdalne historie, które w wysokobudżetowym kinie nie miałyby racji bytu (to oni są odpowiedzialni za tegoroczny hit klasy B: „Sharknado” – tornado pełne rekinów ludojadów). Ich drugą rozpoznawalną cechą jest to, że praktycznie zawsze na samym pomyśle wyjściowym się kończy. Widz nie powinien spodziewać się dobrego aktorstwa (często na ekranie pojawiają się kompletni amatorzy albo w najlepszym razie aktorzy pamiętający swoje lepsze dni). Nie ma też przesadnie wciągającej fabuły i zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. W przypadku produkcji „Dwugłowy rekin atakuje” jest nie inaczej i wszystkie te elementy są częściami składowymi filmu. Co dostaje widz? Dwugłową morską bestię pożerającą skąpo ubrane plażowiczki i przypadkowych turystów. Ofiar przybywa (przypływa?), tytułowe monstrum ma kim napełniać żołądek, co chwila dwie krwiożercze
paszcze wyłaniają się z wody (w pełnym zanurzeniu pożera niechętnie) i pożerają kolejnych nieszczęśników. W głównych rolach kobiecych występują Carmen Electra i Brooke Hogan (tak, z tych Hoganów). Czy uda im się powstrzymać rekina? W końcu co dwie głowy to nie jedna…

Wykonanie rekina na najwyższym poziomie, na jaki stać było producentów…

Co może być gorsze niż naziści? Zombie-naziści!

Temat dość popularny w ostatnich latach, głównie za sprawą komiksów, gier i norweskiego horroru „Dead Snow” z 2009 roku (polska nazwa „Zombie SS”). Mało kto wie jednak, że pomysł na nieumarłych zbrodniarzy III Rzeszy, którzy wracają zza grobu, powstał już w 1977 roku. Wtedy to swoją premierę miał film „Shock Waves” z Peterem Cushingiem w roli głównej. Znany brytyjski aktor, który w tamtych czasach występował głównie w produkcjach wytwórni Hammer, wcielił się tutaj w niemieckiego naukowca. To właśnie jemu udało się stworzyć upragnioną przez Hitlera Wunderwaffe – żołnierzy, których nie można zabić. Efekt jego diabolicznych eksperymentów (jak to zwykle bywa) wymknął się jednak spod kontroli, gdyż nie można było kontrolować ich morderczych instynktów. Będąc zagrożeniem dla wszystkich wokół nie mieli szans wpłynąć na losy wojny, w której nazistowskie Niemcy były skazane na klęskę. Właściwa akcja filmu dzieje się wiele lat po tym, gdzie grupa przypadkowych rozbitków trafia na – jak im się wydaje – bezludną wyspę.
Nie wiedzą jednak, że to właśnie na niej postanowił spędzić swoje ostatnie dni szalony naukowiec. Decydując się na dobrowolne wygnanie, nie zamieszkał na tej wyspie samemu… Fabuła filmu skupia się głównie na próbach ucieczki rozbitków z tej przeklętej wyspy. Ani oni nie mają pomysłu jak tego dokonać i chyba sam scenarzysta też miał problem na sensowne wytłumaczenie niektórych zachowań swoich bohaterów. Nie zostaje też wytłumaczone, czemu blondwłose zombie w mundurach SS najlepiej czują się pod wodą i zawsze noszą na twarzy okulary spawalnicze. Zamiast tego, widz może zachwycać się ładnymi ujęciami dna oceanu, po którym to Wunderwaffe tak chętnie sobie spaceruje.

Gdy dno niepewne, lepiej chodzić parami…

Radioaktywni bezdomni z apetytem na ludzkie mięso

W Nowym Jorku jest już późna godzina, kiedy kobieta postanawia wyjść ze swoim psem na spacer. Ulice świecą pustkami, więc kiedy przechodzi obok włazu kanalizacyjnego nikt nie zauważa, kiedy coś wciąga ją pod ziemię. Tak zaczyna się film „C.H.U.D.” z 1984 roku, horror o krwiożerczych potworach żyjących w tunelach pod Wielkim Jabłkiem. Jeżeli do tej pory myśleliście, że w kanałach mieszkają tylko przerośnięte żółwie, rozsmakowane w smaku pizzy, to ta produkcja szybko wyprowadzi was z błędu. Chociaż „C.H.U.D.” to typowy przedstawiciel horroru klasy B, niesie ze sobą ważne przesłanie ekologiczne. Jak się bowiem okazuje przyczyną powstania potworów-kanibalów, było nielegalne składowanie odpadów toksycznych w miejscu do tego nie przeznaczonym. Jak widać, beczki wypełnione świecącą substancją nie tylko zmutowały ciała mieszkających tam bezdomnych, ale spotęgowały u nich apetyt na ludzkie mięso. Jako ciekawostkę powiem, że w filmie można zobaczyć młodego Daniela Sterna i Johna Hearda (obaj panowie spotkali się później na planie dwóch części „Home Alone” – jeden zagrał ojca chłopca, drugi był jednym z włamywaczy). Aha, jeżeli kogoś ciekawi co oznacz skrót „C.H.U.D.”, to jest to: „Cannibalistic Humanoid Underground Dweller”. To przecież oczywiste.

Jak widać jedzenie odpadów toksycznych, też należy zaliczyć do przyczyn poważnych chorób cywilizacyjnych XXI wieku.

Ucieczka Sellecka

W 1984 roku najpopularniejszym robotem bez wątpienia był „Elektroniczny morderca” (polskie tłumaczenie tytułów nigdy nie zawodzi), który z austriackim akcentem wypytywał o Sarę Connor. Mało kto wie, że w tym samym czasie na rynku pojawił się film, gdzie inne bezduszne maszyny również zagrażały życiu niewinnych ludzi. Tutaj jednak główną role grał Tom Selleck, a tytuł produkcji nosił nazwę „Runaway”. Aktor szerszej publiczności znany jest głównie z dwóch rzeczy: serialu „Magnum” i idealnych wąsów, które, jak myślę, są przymocowane do niego na stałe – jak ręka, czy noga. To jednak z czym trudno go skojarzyć, to kino SF, a z takim właśnie mamy tutaj do czynienia. Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości, gdzie domowe roboty stały standardowym wyposażeniem każdego domu. Pomagają w prowadzeniu gospodarstwa, utrzymują porządek, gotują posiłki itp. Same maszyny w wyglądzie przypominają małe prostokątne pudełka na gąsienicach z przymocowanymi chwytakami do wykonywania określonych prac. Nie dajcie się jednak
zwieźć temu wyglądowi, gdyż odpowiednio zaprogramowane, potrafią zmienić się śmiercionośną broń. Zadaniem Toma Sellecka, który gra tutaj policyjnego specjalistę w wydziale robotyki, jest nie dopuszczać, żeby takie sytuacje się zdarzały. Niestety zupełnie czego innego chce handlarz bronią i bezwzględny morderca Charles Luther (grany przez Gene’a Simmonsa, basistę Kiss). Film właściwie sprowadza się do rywalizacji tych dwóch postaci, gdzie jeden próbuje zabić drugiego. Nie jest to złe kino, raczej niedocenione i zapomniane. Zasługuje na uwagę, chociażby dla demonicznej roli Gene’a Simmonsa i samych wąsów Sellecka.

Terminatory robili pewnie w fabryce obok. Tutaj tylko takie krabo-podobne mają…

Ja krzyczę, ty krzyczysz… nadchodzi lodziarz!

Kolejny horror o psychopatycznym mordercy, jaki powstał w latach 90. Nie przemijająca wtedy moda na slashery sprawiła, ze na ekranach kin co chwila pojawiały się kolejne części kultowych serii ze znanymi złoczyńcami (Jason Vorhees, Michael Mayers, Freddy Krueger itd.). W jednym szeregu z tymi panami na pewno nie postawiłbym jednak Lodziarza-mordercy z filmu „Ice Cream Man”, który swoją premierę miał w 1995 roku. Jest to niskobudżetowa produkcja, której przeznaczeniem od razu było trafić tylko na rynek VHS (zorientujecie się po pierwszych sekundach projekcji). Historia skupia się na byłym pacjencie zakładu psychiatrycznego, w którym znów odzywają się mordercze instynkty. Nie mogąc poradzić sobie z dziecięcą traumą, zaczyna eliminować każdego, kto ma nieszczęście zbliżyć się do jego furgonetki. Kuleje tu wszystko: od reżyserii po aktorstwo, na muzyce kończąc. Nie jestem pewien, czy to był zamierzony zabieg, czy zwyczajny brak umiejętności twórców, ale świat w filmie wydaje się być tak odrealniony, że nie
sposób uwierzyć nawet w procent prawdziwości tej historii. Im dalej natomiast, tym gorzej. W roli psychopaty wystąpił Clint Howard, który przez swoją aparycję, często występował w podobnych „koszmarkach”. Ostrzegam: Nie dajcie się nabrać na kulki lodziarza, po wszystkim pozostaje tylko niesmak.

Ciekawe, co na to sanepid?

To pirania? To anakonda?… Nie, to Michael Madsen!

piranhacondaJuż sam tytuł „Piranhaconda” powinien wiele powiedzieć o tej produkcji telewizyjnej SyFy. Film to niskobudżetowy wymiot, który bazuje na popularności tych bardziej znanych, jak „Anakonda” czy „Pirania”. Gwiazdą tutaj jest Michael Madsen, aktora można kojarzyć przede wszystkim z dawniejszych produkcji Quentina Tarantino („Wściekłe psy”, „Kill Bill”). Obecnie jednak przemysł filmowy go nie rozpieszcza i stał się jeszcze tańszą wersją Nicolasa Cage’a. Zapomniany przez wielkich Hollywoodu zmuszony jest występować w tego typu podobnych koszmarkach (mam wrażenie, że na tym etapie jego kariery on już smutku nie gra, to jego prawdziwe emocje). Fabuła filmu przedstawia się następująco: Gdzieś w tropikalnej dżungli kryją się „mutanty ewolucji” (oryg. tłum. z filmu) – Piranhacondy, gigantyczne węże z pyskami krwiożerczych ryb. Przypadkowo akurat właśnie tutaj swój obóz rozbija ekipa filmowa, która przygotowuje się do nakręcenia niskobudżetowego horroru (panie scenarzysto, no taką „incepcję” widzowi
urządzić). Gdzieś po drodze pojawia się tajemniczy oddział najemników (WTF?) i jest też profesor (w tej roli Madsen). Tylko ten ostatni wie o stworach i mając tą przewagę pragnie zdobyć dowody istnienia nowego gatunku, by zbić na nim fortunę. Mógłbym wymieniać całymi akapitami jak wiele tutaj kuleje – aktorstwo, scenografia, efekty specjalne, muzyka, fabuła itd. Sprawia to jednak, że film jest tak bardzo zły, że aż naprawdę śmieszny i paradoksalnie, przyjemnie się przy nim cierpi. Polecam!

To się nie może dobrze skończyć…

Polowanie na Rambo

Przeczytaj recenzję Radosława Buczkowskiego.

Na koniec przedstawiam perełkę kina klasy B i jednocześnie najniebezpieczniejszego wojownika ery VHS. Jeżeli myśleliście, że byli nimi John Rambo albo John Matrix z „Commando”, to przy nim wyglądają jak amatorzy. Świadczyć o tym może to wszystko czego dokonuje Michael Danton (w tej roli Ted Prior) w filmie „Deadly Prey” – ten człowiek to jednoosobowa maszyna do zabijania terrorystów. Od razu też jesteśmy się w stanie o tym przekonać, gdyż akcja rozpoczyna się od porwania głównego bohatera przez grupę najemników. Tajemniczy napastnicy wywożą go do dżungli (czyt. lasu pod miastem), gdzie znajduje się tajna baza terrorystów. To tam właśnie szkolą się przeciwnicy wolności i demokracji na świecie… na przedmieściach dużych amerykańskim miast. No ale kto im zabroni, kiedy mają na wyposażeniu czołgi, amfibie i inne wozy bojowe. W samym środku tego wszystkiego wrzucony zostaje Michael Danton, który ma posłużyć im jako żywy cel podczas szkolenia nowych żołnierzy. Nikt wtedy jeszcze nie wie, że ich ofiara to były
ex-komandos. W chwili kiedy dowódca najemników John Hogan (David Campbell) kim jest ich „żywy cel”, jest już za późno. Film wyreżyserował David A. Prior, brat odtwórcy głównej roli, a to jakim znamienitym jest reżyserem świadczy to, że żadna jego produkcja nie przekracza oceny 5,0 na portalu IMDb. „Deadly Prey” jest tak tragicznie źle, że aż wspaniale dobry! Film mogę postawić na równi z innym klasykiem kina klasy B „Samurai Cop”. Z czystym sumieniem polecam obejrzenie go tez w gronie przyjaciół, ubaw po pachy.

Jak on nienawidzi tych terrorystów…

Polecamy w serwisie internetowym Film.org.pl:
Dźwięk w filmie cz.1: Kino przemówiło

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)