Val Kilmer. Upadek legendy. Fani go kochali, branża unikała jak ognia
Z jednej strony gwiazdor kina lat 80. i 90. Z drugiej despota, fanatyk, trudny współpracownik. Ostatecznie karierę złamała mu śmiertelna choroba. Mówi się, że Val Kilmer powróci do kina. Ale czy są na to szanse?
W latach 80. mało kto mógł pochwalić się takim startem w branży. Pierwsza rola w "Ściśle tajne", wyśmienita parodia, która dziś jest uznawana za klasykę komedii. W 1986 r. "Top Gun", gdzie zdołał ukraść większość wspólnych scen Tomowi Cruise’owi. Dwa lata później "Willow", przełomowe fantasy, które zmieniło podejście widzów do tego wciąż marginalizowanego gatunku.
W 1991 r. aktorski majstersztyk w "The Doors", dowód na duży i jeszcze nie do końca wykorzystany potencjał Kilmera. Następnie kolejny "kradnący wszystkie sceny" drugi plan w "Tombstone" oraz świetny występ w kultowej "Gorączce".
Dalej już niestety tylko pasmo upadków, bo okazało się, że podczas gdy świat zachwycał się Kilmerem, ten od samego początku zrażał do siebie branżę trudnym charakterem. Zaczął jeszcze przed "Ściśle tajne" na studiach w renomowanej szkole aktorskiej Juilliard, stając się w wieku 16 lat jednym z najmłodszych jej wychowanków.
Kilmer nie potrafił dostosować się do formalnych wymogów i wytycznych. Miał własną wizję, którą po zakończeniu szkoły skutecznie implementował na planach filmowych.
Pierwszą scysję zaliczył przy "Top Gun", gdzie żarł się ze znienawidzonym Cruisem. Kolejną z Oliverem Stonem, gdy próbował przekierować "The Doors" w pasującą mu stronę. Potem było już tylko gorzej.
Na planie "Batman Forever" dorobił się ksywy "psycho Kilmer", a legendarny John Frankenheimer powiedział po zakończeniu zdjęć do "Wyspy doktora Moreau", że nigdy nie wejdzie na Mount Everest i nigdy już nie nakręci nic z Kilmerem.
W oczach Kilmera oni wszyscy byli niewdzięcznikami nierozumiejącymi, że jego nieznosząca kompromisów postawa miała wspomagać projekty, w których brał udział, i ujawniać ich "wewnętrzną prawdę". Sęk w tym, że grube ryby z Hollywood postrzegały go raczej jako infantylną diwę i gościa, z którym po prostu nie da się pracować.
Choć trzeba uczciwie przyznać, że branża sama sobie jest winna. Dziś rzadko się o tym mówi, ale z początku Kilmer zupełnie nie był zainteresowany sławą czy pieniędzmi. Dopiero potem zabiegał o milionowe gaże i wyróżnienia. Nie mógł m.in. ścierpieć, że nikt go nie nominował do Oscara.
Kilmer pragnął przekraczania własnych granic, tak jak w "The Doors", jedynym filmie, w którym prawdziwie zagrał to, co chciał. Sam określił się w jednym z wywiadów świetnym aktorem charakterystycznym o wyglądzie pierwszoplanowej gwiazdy.
Ale mimo że w połowie lat 90. miał na koncie hity dostawał coraz mniej ciekawych z jego punktu widzenia ról. W tym czasie rozwiódł się też w przykrych okolicznościach z poznaną na planie "Willow" Joanne Whalley.
Był jednak wciąż rozpoznawalny, więc grał zarówno w widowiskach sci-fi ("Czerwona planeta"), jak i spektaklach historycznych ("Aleksander"). Grywał też w kinie niezależnym, tworząc sporo niekonwencjonalnych kreacji, m.in. pałającego żądzą zemsty faceta w narkotykowym kryminale "Jezioro Salton" czy gwiazdora porno w "Wonderland".
Łatwo było dostrzec, że zmierza w kierunku innych nieodnajdujących się gwiazd, jak Nicolas Cage, Wesley Snipes czy Bruce Willis. Zrażał do siebie kolejnych ludzi. Nawet swoich sąsiadów w Nowym Meksyku, gdzie miał ranczo. Podobno go wprost nie cierpieli.
I mimo że Kilmer odnalazł tam upragniony azyl od zgiełku Hollywood i uwag wszystkich niepodzielających jego wizji kina, kryzys z 2008 r. dotknął go wyjątkowo brutalnie. Kilmer musiał sprzedać większość swojego raju. Na domiar złego przytył, jednak w przeciwieństwie do Russella Crowe’a, który przekuł to na swoją korzyść, nie wrócił z przytupem do kina.
W ostatniej dekadzie mówiło się o nim częściej w kontekście jego problemów zdrowotnych niż nielicznych ról. Zaś najbardziej wyczekiwany film z jego udziałem, kryminał "Pierwszy śnieg", okazał się jednym z największych zawodów ostatnich lat.
Jest to dosyć przykre, zwłaszcza kiedy mamy w pamięci jego ogromny potencjał. Jednak znacznie bardziej szokujące jest to, że Kilmer omal nie zmarł przez religię.
Otóż Val Kilmer jest wyznawcą Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, kontrowersyjnego wyznania, którego członkowie nie wierzą ani w lekarstwa, ani w sensowność postępu medycznego. Uratować może jedynie modlitwa.
Kilmer nie uwierzył zatem, że ma raka krtani. Wybrał modlitwę oraz wiarę, że co ma być, to będzie. Od śmierci uratowały go dzieci, które zmusiły ojca do podjęcia terapii.
Pomogło, choć sugerował, że zniszczenia w jego organizmie spowodowały chemioterapia i lekarze, a nie choroba. Aktor wygrał walkę z rakiem, choć jego głos nie przypomina tego, jakim zachwycił się cały świat. Próbuje też znów grać.
Niedługo pojawi się w kontynuacji "Top Gun" zapowiedzianej na koniec roku. I choć powrót do roli Icemana będzie raczej grającym na sentymencie drugim planem, plotki z planu sugerują, że Kilmer i Cruise nie tylko się nie pobili, ale wręcz dogadywali.
Jednak o wiele bardziej znaczącym projektem wydaje się "Mark Twain and Mary Baker Eddy", kinowa opowieść o scysji założycielki Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki i słynnego pisarza. Kilmer, który stara się doprowadzić do realizacji projektu od dekad, nie tylko zagra Twaina, ale stanie też za kamerą.
Na tegorocznym Cannes odbędzie się premiera filmu "Val" w reżyserii Leo Scotta i Ting Poo. Produkcja opowiada historię Kilmera i składa się z nagrań, które rejestrował na przestrzeni 40 lat. W zapowiedzi słychać, że aktor z trudnością wydobywa z siebie głos.
- Wciąż wracam do zdrowia, trudno mi mówić i być zrozumianym. Ale przede wszystkim chcę opowiedzieć swoją historię - mówi aktor. - Próbowałem zobaczyć świat jako jeden kawałek życia - tłumaczy.
Zobaczymy, czy uda mu się wrócić do łask widzów, czy zostanie zapamiętany dzięki zamierzchłym rolom i medialnemu horrorowi, jaki zafundował rodzinie i fanom. Warto jednak dać mu szansę. Amerykańskie kino nie takie powroty widziało.