Krafftówna niczym Alicja z Krainy Czarów. Wciąż jest ciekawa życia
Krafftówna po spotkaniu autorskim potrafiła uciec do pubu i oglądać mecz z kibicami, jeść frytki w fastfoodzie, żywić się tylko awokado. Ale zawsze znajdowała czas dla swoich fanek i fanów. O słynnej 92-letniej aktorce opowiada Remigiusz Grzela, współautor dokumentu filmowego na jej temat "Krafftówna w krainie czarów", który właśnie można zobaczyć na Krakowskim Festiwalu Filmowym.
Przemek Gulda: Jak zaczęła się twoja znajomość czy może przyjaźń z Barbarą Krafftówną?
Remigiusz Grzela: Od niej samej. To pani Basia pierwsza zadzwoniła. To ona do mnie dotarła.
Jak to?
Wszystko zaczęło się już dwadzieścia lat temu od promocji mojej książki z wywiadami. Był tam wywiad z Hanną Krall, a one mają wspólnego wnuka, ich dzieci były małżeństwem. Krall przyprowadziła Krafftównę na to spotkanie, ale nie poznaliśmy się wtedy jeszcze osobiście, nie rozmawialiśmy. Potem w Teatrze Wytwórnia miał premierę monodram "Uwaga złe psy" na podstawie mojego tekstu. Wraz z reżyserem udzielałem radiowego wywiadu na temat tego spektaklu, który usłyszała Krafftówna. Połączyła to z poprzednim spotkaniem i właśnie wtedy postanowiła do mnie zadzwonić.
W jakiej sprawie?
Zaproponowała mi napisanie tekstu do spektaklu, w którym mogłaby zagrać na jubileuszu 60-lecia swojej działalności artystycznej. Zapytałem, czy chciałaby, żeby to był monodram. Gwałtownie zaprotestowała. Stwierdziła, że to onanizowanie się na scenie. Ja z samą sobą? - pytała. Spróbowałem jednak ją przekonać. Pracowałem wtedy nad tekstem o ostatnich latach życia Marleny Dietrich, bo byłem po rozmowach z jej sekretarką. Zacząłem przynosić kolejne sceny na nasze spotkania, Krafftówna czytała i była coraz bardziej zainteresowana. Zabawne było to, że najbardziej wstydziłem się jej pokazać sceny sekstelefonu, który bohaterka wykonuje do swojego fana pod wpływem alkoholu. Okazało się, że była to pierwsza scena, jakiej Krafftówna się nauczyła. No i znakomicie ją zagrała.
Czyli to przedstawienie ostatecznie powstało? I to był początek naszej współpracy?
Tak. Nazywało się "Błękitny diabeł" - była to oczywiście aluzja do najsłynniejszego filmu Dietrich, "Błękitny Anioł". Krafftówna bardzo zaangażowała się w ten projekt, współreżyserowała spektakl i bardzo nim żyła. Podczas pracy nad nim wymyśliła nam przezwiska, związane z historią Dietrich. Do mnie mówiła Remiburt, bo bohaterka była związana z Burtem Bacharachem, tak adresowała listy i kartki z trasy, sama podpisywała się Barlena. Zjechała z tym spektaklem całą Polskę, pokazując kunszt swojego aktorstwa.
To był wasz jeden wspólny projekt teatralny?
Nie, nie. Kilka lat później, kiedy zbliżały się jej osiemdziesiąte urodziny, zamówiła u mnie kolejny tekst. Tak powstał spektakl "Oczy Brigitte Bardot", opowieść o ekscentrycznej 108-letniej staruszce, która postanawia spełnić swoje marzenie: chce pojechać taksówką na Lazurowe Wybrzeże. Kierowca początkowo chce ją zamordować, ale koniec końców zakochuje się w niej. No, jak każdy w Krafftównie. Na koniec to ona spełnia jego marzenie: zawsze chciał pojechać do Saint-Tropez. To jego Ziemia Święta, bo tam mieszka BB czyli Brigitte Bardot. Spektakl reżyserował Maciej Kowalewski, współautor z Piotrem Konstantinowem, filmu "Krafftówna w krainie czarów". Praca nad tym spektaklem, w którym partnerował Krafftównie Marian Kociniak, to był kolejny przystanek na długiej drodze naszych ciepłych kontaktów i serdecznych gestów.
Jak powstała książka o Krafftównie?
Od wielu lat temat nieustannie powracał w rozmowach. Osoby związane z aktorką podsuwały jej kolejne propozycje autorów. A ona zawsze odpowiadała: ale po co mi ktoś inny, ja już mam swojego autora. Bardzo mi schlebiała ta jej opinia, nic więc dziwnego, że wkrótce zaczęliśmy pracę nad książką. Nie była ona do końca typowa. Spotykaliśmy się regularnie co tydzień w Faktycznym Domu Kultury w Warszawie, zasiadaliśmy przy stole, naprzeciwko pustych krzeseł. Kraffównie dużo łatwiej było opowiadać historie ze swojej przeszłości właśnie w taki sposób, jakby występowała przed publicznością. No talerzu często pojawiało się awokado. Przynosiła je jako wspomnienie gorszych czasów – zawsze opowiadała, że kiedy mieszkała w Stanach pomagało jej przetrwać, kiedy nie miała pieniędzy.
Udało się doprowadzić ten projekt do końca?
Tak. Mało tego, kiedy książka była już gotowa zaczęliśmy wspólnie podróżować na spotkania autorskie. To byłby materiał na osobną książkę. Potrafiła się wymknąć i nikt nie mógł jej znaleźć. Kiedyś w czasie potwornej burzy, a wyruszyła tuż przed nią, pochodzić po parku, szukało jej całe miasto. Okazało się, że ogląda mecz w pubie z kibicami. Kiedyś nie mogła znaleźć otwartej restauracji, bo było już dosyć późno, trafiła do KFC poza miastem. Kiedy tam wszedłem, siedziała przy stole, przed nią była porcja frytek i kilkanaście saszetek ketchupu. Pieczołowicie dekorowała nim każdą frytkę z osobna. Ale takie przygody to tylko otoczka tych podróży. Na pierwszym miejscu zawsze była publiczność. Potrafiła poświęcać jej tyle czasu i uwagi, ile było trzeba. Zawsze miała czas dla widzów. Nawet kiedy była już bardzo zmęczona, choć nigdy tego nie okazywała.
Od książki do filmu była już chyba niedaleka droga?
Rzeczywiście, ale to była jednak zupełnie inna praca. Pisząc książkę, zawsze mogłem się schować za metaforą, albo innymi środkami stylistycznymi. Film wymaga natomiast zdjęcia maski i mówienia zupełnie wprost. Czasem musiałem więc ją zapytać o sprawy trudne, być może nawet brutalnie, żeby powiedziała do kamery więcej. Nie bałem się tego, wiedziałem, że pani Basia ma świadomość, że nie jestem jej wrogiem, że jesteśmy po tej samej stronie. Tych rozmów musiało być bardzo dużo. Zdecydowaliśmy bowiem, że w filmie nie będzie żadnych "gadających głów", opowiadających o bohaterce. Jest tylko ona sama. Samodzielnie przeprowadza widzów przez swoje życie. Nie omija żadnych trudnych momentów. Odważnie dotyka samotności i starości. Samotności, bo w zasadzie cały jej świat, wszyscy znajomi, już dawno nie żyją.
Jak przyjęła ten film?
Nie ukrywam, że podczas pierwszego pokazu z jej udziałem byłem bardzo zdenerwowany. Urządziliśmy go w kinie, chcieliśmy żeby miał odpowiednią oprawę. Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, zamarłem. Krafftówna wstała i było widać, że jest bardzo przejęta. Zaczęła mówić o tym, jak bardzo jest wdzięczna, ale bardzo szybko uciekła w charakterystyczny dla niej żart – powiedziała, że musi zamówić elegancką sukienkę na festiwale. Kamień spadł mi z serca, już wiedziałem, że zaakceptowała ten film.
Czy po tych dwudziestu latach znajomości Krafftówna jest jeszcze w stanie cię czymś zaskoczyć?
Zaskakuje mnie cały czas. To nie do wiary, ile ma w sobie ciekawości świata, apetytu na życie i tej swoistej przekory, którą w niej uwielbiam. A tak a propos 20 lat: kiedyś okazało się, że tak naprawdę znam ją o wiele dłużej. Moją ulubioną bajką z dzieciństwa było słuchowisko "Czerwony Kapturek". Znałem je na pamięć. Ale dopiero bardzo niedawno odkryłem, że to właśnie ona grała tam główną rolę. Natychmiast zadzwoniłem do niej i przejęty powiedziałem: to jest głos mojego dzieciństwa. Ona odpowiedziała tylko, lekko zdziwiona: to nie wiedziałeś, że to ja?