Kwintesencja tego, co w kinie najgorsze
Jack (Sandler) wiedzie niemal idylliczne życie. Jego siostra, Jill (też Sandler) wręcz przeciwnie. Kiedy odwiedza brata na Święto Dziękczynienia, postanawia zostać na dłużej, by zaznać nieco szczęścia.
Komedie z Sandlerem, delikatnie rzecz ujmując, nie należą do najbardziej wyrafinowanych. Nie jest to wysublimowany humor, inteligenta rozrywka. Doskonale o tym wiedziałam i idąc do kina na obraz z podwójną rolą aktora, spodziewałam się podwójnie złego filmu. Och, jak bardzo nie doceniłam Sandlera.
"Jack i Jill" to najgorsza rzecz, jaką widziałam od lat, a obejrzałam chyba wszystkie filmy z 50 Centem. To kwintesencja tego, co w kinie najgorsze. Motywy z pierdzeniem, nieustannie nokautowana, bezzębna staruszka, stanik wypychany melonami, Katie Holmes. Pomijając durną fabułę, kretyńskie dialogi, debilne gagi, absolutnie nie do zaakceptowanie jest udział Pacino w tym gniocie. Po co? Dlaczego? Jak mógł zatańczyć z ubranym w paskudną kieckę, wypacykowanym Sandlerem?!
W życiu nie czułam się tak zażenowana, a przecież oglądałam "Familiadę". Nie powiem, znajdzie się tu kilka dobrych momentów - Johnny Depp w koszulce z Bieberem (tak wiem, co on też do cholery tam robi?), kilkanaście sekund meczu Lakersów i... to by było na tyle. "Jack i Jill" to film, który obraża widza. Omijajcie szerokim łukiem.