"Listy do M. Pożegnania i powroty". Dobrze naoliwiony barszczem z uszkami i kompotem z suszu produkt świąteczny
Jeśli coś wyszło pięć razy, to wyjdzie też po raz szósty. "Listy do M." to seria, której polska kinematografia nie musi się wstydzić, ale chwalić się nią też za bardzo nie ma powodu.
Naiwnością byłoby spodziewać się po szóstej części cyklu "Listy do M.", okraszonej tym razem dla odmiany podtytułem "Pożegnania i powroty", jakiejkolwiek świątecznej rewolucji. To dobrze naoliwiony barszczem z uszkami i kompotem z suszu produkt filmowy, który już dawno odnalazł receptę na sukces i systematycznie z niej korzysta. O ile na początku można było o nim mówić, że jest w miarę udaną zrzynką z "To właśnie miłość" Richarda Curtisa, to szybko stał się po prostu zrzynką z "Listów do M.". I nie ma w tym nic złego, jeśli całość zrobiona jest porządnie. Widzowie szukają w kinach dokładnie takiej właśnie rozrywki, o czym świadczą liczby sprzedanych biletów. A przecież rozrywkowe filmy świąteczne kręci się dla widzów, a nie dla krytyków. Chyba zgoda?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Listy do M. Pożegnania i powroty - Oficjalny zwiastun #1 PL
Cokolwiek więc nie zostanie tu napisane, nie zmieni faktu, że "Listy do M. Pożegnania i powroty" skazane są na sukces. Może być mniejszy niż w przypadku poprzednich odsłon, może być większy – dalej pozostanie sukcesem. Sukcesem możliwym dzięki dobrze wypracowanej formule, słabości widzów do filmów rozgrywających się w Wigilię i święta, dobrym lub przynajmniej popularnym aktorom oraz sympatycznym bohaterom, którzy wracają po raz szósty, aby odebrać jakąś lekcję od życia, która to lekcja uczyni ich lepszymi. Koniecznie jednak nie na tyle idealnymi, żeby nie mogli się jeszcze czegoś nauczyć w siódmej części, która zapewne jest nieunikniona.
O ile w niej powrócą, bo zgodnie z częścią podtytułu szóstej części "Listów do M.", z niektórymi z nich zapewne się pożegnamy. Nie ma w tym jednak niczego zaskakującego, bo przecież tak bywało też w poprzednich odsłonach serii, gdy historie danych bohaterów dobiegały jakiegoś tam końca. Co równocześnie wcale nie musi oznaczać, że nie powrócą w ósmej, dziewiątej czy dziesiątej odsłonie tego świątecznego opus magnum polskiego kina. Wskazuje na to przykład Macieja Stuhra, którego Mikołaj wymiksował się z serii po drugiej jej odsłonie, a teraz powraca. Wszak druga część podtytułu to "powroty".
Trudno do końca ocenić, dlaczego autorzy serii zdecydowali się na wspomniany wyżej podtytuł. Być może nie chcieli kłuć w oczy widzów szóstką w tytule filmu, bo jednak istnieje przeświadczenie, że im dalej w jakąś serię, tym gorzej. Mogłoby to tłumaczyć tę decyzję, bo jednak po "Pożegnaniach i powrotach" należałoby się spodziewać jakiegoś bardziej wyraźnego zamknięcia serii. Namalowania grubej kreski pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. To dość kategoryczny podtytuł, który jednak nie przekłada się na kategoryczny finał tej Fazy Uniwersum Listów do M., by skorzystać z marvelowskiej terminologii. Nic takiego tu nie znajdziecie.
I to prawdopodobnie dobra wiadomość dla fanów całej serii. Tak, moi drodzy, "Listy do M. Pożegnania i powroty" to stare dobre "Listy do M." bez żadnych rewolucji, kombinacji i próby poprawienia tego, co dobre. Wiadomo, że lepsze jest wrogiem dobrego i to powiedzenie pasuje do tego cyklu jak ulał. Również w przypadku szóstej części "Listów do M.", którą od czwartku 7 listopada można oglądać na ekranach kin w ramach rozpoczęcia przygotowań do świąt Bożego Narodzenia. Wszystkich Świętych za nami, wypuśćcie choinki!
Nie ma większego sensu opisywanie fabuły dzieła Łukasza Jaworskiego, bo sam jej opis zaserwowany przez dystrybutora to pół wieczoru czytania. Trudno się dziwić. Przez pięć części serii zdążyło nazbierać się już naprawdę dużo wątków i bohaterów, z których w każdej chwili mogą korzystać scenarzyści Marcin Baczyński i Mariusz Kuczewski w trakcie tworzenia kolejnych odsłon. Mimo to trzon tej opowieści pozostaje niezmienny i po raz kolejny powracamy do dobrze znanej gwardii, bez której trudno wyobrazić jest sobie całą serię. Poczciwego Mela (Tomasz Karolak), który chce dobrze, ale wychodzi jak zawsze, czubiących się, ale lubiących państwa Lisieckich (Agnieszka Dygant, Piotr Adamczyk), no i mogącego przyprawić o depresję Wojciecha (Wojciech Malajkat). To na ich drodze staną nowe listowe nabytki w postaci Japończyka Józka (Hiroaki Murakami), Grześka i Emi (Kirył Pietruczuk, Ina Sobala), czy rudowłosej Ewy (Magdalena Walach). I co się wydarzy, gdy już na tej drodze staną? Czy to naprawdę ma aż tak duże znaczenie? Ważne, że wydarzy się w Wigilię.
Wigilia. Czas radości, zadumy, melancholii, prezentów, spotkania z rodziną i kłótni przy stole o rzeczy nieistotne. O tym wszystkim do tej pory opowiadały poprzednie "Listy do M." i nie inaczej jest w przypadku "Pożegnań i powrotów". Można się uśmiechnąć, można się wzruszyć, można poczuć klimat Bożego Narodzenia (choć w przypadku tej części odniosłem wrażenie, że autorzy odpuścili sobie ambicję stworzenia maksymalnego, bożonarodzeniowego złudzenia), można się oblizać jak po wigilijnej grzybowej, mając z tyłu głowy, że "rany, znowu grzybowa". Kto wie, pewnie serii najlepiej zrobiłoby kategoryczne jej zamknięcie i stworzenie filmu, po którym cytując klasyka, nie będzie już niczego. Wtedy być może wyszedłby film, o którym można by mówić w innych kategoriach niż tylko "sympatyczny". Tylko czy to się komuś opłaca? Autorzy i aktorzy dobrze się bawią, tworząc kolejne części, widzowie chętnie je oglądają, gdzie wady?
Jak wspomniałem na początku, "Listy do M." to seria, której polska kinematografia nie musi się wstydzić. Zapewnia rozrywkę tym, którzy chcą się uśmiechnąć i tym, którzy chcą się wzruszyć. Gwiazdorsko obsadzona, solidnie napisana, świątecznie umiejscowiona. Kto bardzo chce, zawsze znajdzie w niej coś, czego mógłby się przyczepić (jak można było tak zmarnować w "Pożegnaniach i powrotach" Konrada Eleryka u boku Natalii Sitarskiej?), tylko po co? Twórcy cyklu przecież nikogo nie oszukują i za każdym razem dają widzom to, co im obiecali. Przy okazji jest to też jednak cykl, którym za bardzo nie ma się co chwalić. Ot, kolejny świąteczny film, jakich pełno. 6/10.
Łukasz Kaliński, Quentin.pl
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" opowiadamy o "Napadzie" na Netfliksie, zastanawiamy się, dlaczego Laura Dern zagrała w koszmarnej "Planecie samotności" i zachwycamy się nowym serialem Max, "Franczyza". Znajdź nas na Spotify, Apple Podcasts, YouTube, w Audiotece czy Open FM. Możesz też posłuchać poniżej: