"LOVE": Pierwszy w historii pornos w 3D [RECENZJA]

Zapowiadany jako „pierwszy w historii pornos w 3D”, skandalizujący tytuł z Cannes autorstwa najambitniejszego z żyjących twórców filmowych w końcu trafia na polskie ekrany (premiera 28 sierpnia). Jaki rzeczywiście jest *"Love" - film, którego legenda zrodziła się jeszcze przed premierą?*

"LOVE": Pierwszy w historii pornos w 3D [RECENZJA]

„Love” zaskoczy wszystkich, którzy pamiętają poprzednie filmy Noego. Począwszy od „Samego przeciwko wszystkim", poprzez „Nieodwracalne” aż po „Wkraczając w pustkę”, obrazy Francuza były operującymi niekiedy banałami "filmami wstrząsu", okraszonymi wywrotową, radykalną estetyką. Każde spotkanie z tym kinem było jak wciągnięcie potężnej dawki twardego narkotyku – Noe spuszczał swoim widzom srogi łomot, bombardując ich aktami przemocy nieznośnymi do oglądania nawet dla największych zwyrodnialców, koniec końców zostawiając ich jednak z głęboko humanistycznym przesłaniem.

Najnowszy film od Francuza jest inny: to stonowane (jak na Noego), dość kameralne kino erotyczne. Początkujący reżyser, Murphy (Karl Glusman) jest w martwym punkcie: niespełniony jako twórca, wylądował w związku z młodszą Francuzką Omi (Klara Kristin), z którą ma dziecko. Bohater bierze opium i przepracowuje w swojej głowie związek z miłością swojego życia, malarką Elektrą (Aomi Muyock). Retrospekcje Murphy'ego są jak nieuczesane myśli – z luźną chronologią, nasączone gęstymi emocjami, które wypełniały jego związek z Elektrą. Film ma sporo scen niesymulowanego seksu – wszystkie są pięknie skadrowane, pozbawione jednak zarówno nadmiernej estetyzacji, która wyznacza horyzonty klasycznego kina erotycznego, jak i czysto mechanicznego seksu, który jest z kolei domeną mainstreamowej pornografii. Trójwymiar wykorzystany jest przez Noego w dość oczywisty sposób (skoro w pierwszej scenie mamy wzajemne pieszczoty bohaterów, widz podejrzewa, że prędzej czy później zostanie „obdarzony” białą mazią prosto z ekranu) – i
to byłby w zasadzie jedyny minus tego głęboko przemyślanego, pięknego filmu.

W „Love” mamy bardzo wiele oblicz miłości: tę fizyczną, jak zawsze u Noego, nierozerwalnie złączoną ze śmiercią; emocjonalną, kipiącą od afektu, wypełnioną tak czułymi słowami, jak i największymi bluzgami; gdzieś w tle majaczy też miłość ojca do dziecka (Murphy kocha swojego synka – Gaspara), jest aspekt narcystyczny – obecny tak w konstrukcji samego bohatera, naiwnego egotyka zapatrzonego w siebie, jak i samej formie filmu, pełnej autocytatów i mrugnięć okiem do widza (by nie psuć czytelnikom i czytelniczkom zabawy, nie będę wymieniał tu niezliczonych nawiązań do poprzednich filmów Francuza), wreszcie miłość do kina, którą – znów – odnajdujemy w rysie postaci głównego bohatera (polecam przyjrzeć się plakatom, które zdobią ściany jego mieszkania) oraz w konstrukcji materiału: „Love” to kinofilski spektakl i czysto kinetyczne przeżycie – sam Noe przyznaje w wywiadach, że chciałby wywołać u widzów autentyczne podniecenie.

Fakt, że Noe jest tu autoironiczny niczym Houellebecq w przedostatniej powieści wcale nie osłabia wymowy i mechanizmu projekcji-identyfikacji – każdy, kto choćby raz w życiu był z wzajemnością zakochany po uszy będzie przeżywał miłosną odyseję Murphy'ego i Elektry tak samo, jak bohaterowie. A o to przecież chodzi w melodramatach.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (6)