Maciej Zakościelny: Zacząłbym raz jeszcze - tak samo
Justyna Tawicka: W "Dlaczego Nie!" jesteś człowiekiem - tajemnicą. Jak określiłbyś charakter swojej postaci?
Maciej Zakościelny: Pytasz mnie o jej "profil osobowy"? (śmiech). Musisz wiedzieć, że w słowniku mojego bohatera - Jana - pewne słowa nie mają racji bytu. To właśnie takie sformułowania jak w twoim pytaniu i mojej początkowej odpowiedzi: charakter postaci, profil osobowy... Inne z tych "zakazanych" słów to: kariera, sukces, reguła, przepis, patent, metoda, cel. Wszystko to, co brzmi zimno, przedmiotowo, "industrialnie", co nakłada swoiste ograniczenia - mój bohater zdecydowanie odrzuca. To są jego prywatne znaki "stop".
J.T.: Nie do końca się z Tobą zgadzam. Twoja postać na co dzień pracuje w ekskluzywnej agencji reklamowej: w "wysokiej wieży", "szklanej pułapce". Uważasz to miejsce za mało "industrialne"?
M.Z.: Mój bohater faktycznie prowadzi tam swoje zawodowe życie, ale zauważ, że po godzinach jest już gdzie indziej. Zresztą, on nie podpisał z tą "szklaną pułapką" cyrografu na nieustanną obecność. To firma ma być dla niego, nie on dla niej. On jedynie powinien należycie ją... ochraniać.
J.T.: Wokół Jana wiele się dzieje - "rekiny" świata reklamy, wielomilionowe kontrakty, kampanie, poklask i blichtr. Twój bohater wybiera... żywioł powietrza.
M.Z.: Będzie jeszcze jeden żywioł - najsilniejszy, ale na razie nie zdradzajmy co to takiego... (uśmiech). Tak, powietrze to miejsce, w którym Jan jest naprawdę sobą. Jest wolny. Fruwa. Nie oznacza to, że w firmie udaje kogoś innego, a w żadnym razie nie jest typem "człowieka w żelaznej masce". Myślę jednak, że nie ma ochoty dopuszczać otoczenia do swojego świata. Jest w nim zbyt "czysto", żeby pozwolić niepowołanym osobom na odciśnięcie tam śladu buta. Poza tym, ludzie wokół zdążyli się już przyzwyczaić do odrębności Jana, do tego, że wszystko dla niego dzieje się "mimochodem". Również zarabianie pieniędzy. Jan ma inne marzenia, inne pasje. On po prostu ma wielką świadomość życia.
J.T.: Mówisz, że Jan nie uznaje słowa "cel". Jednak równocześnie nie jest typem abnegata...
M.Z.: Jan kocha żyć. Im więcej widzi, poznaje, dostrzega, tym bardziej jego "cel" się rozmywa. Jest obserwatorem. Być może dlatego, że z dystansu widać więcej, ale i dlatego, że lubi czekać na reakcje innych. Znając swoją wartość, nie pytany - nie wychodzi przed szereg. Jest prawdziwy przed samym sobą. Jego pozycja mentalna pozwala mu na to, żeby stanąć na szczycie tej wysokiej wieży, spojrzeć w słońce i wiedzieć, że to tam - w powietrzu - jest prawda. Myśli i mówi w innym języku niż typowy "człowiek firmy". Nikogo nie krytykuje, bo wie, że pod względem kryterium kompetencji pracuje w zespole fachowców. Gdzieś w głębi duszy podejrzewa jednak, że mało w nich prawdziwej gorącej krwi. Raczej pod skórą spodziewa się dostrzec maszynkę do przeliczania pieniędzy...
J.T.: I znów nie do końca się zgodzę... Jest przecież choćby dyrektor artystyczny - Renata. Nie dostrzegasz w niej "zewu krwi", której zresztą jesteś adresatem?
M.Z.: Renata... no tak. Ale ta postać, w którą wcieliła się Małgosia Kożuchowska, to typ zadbanej, atrakcyjnej i przebojowej kobiety, która kocha pogoń za króliczkiem. Zna swoją wartość - zarówno jako kobiety, jak i szefa, tak więc - to "polowanie" może traktować jako swoją kolejną zachciankę. Nie sądzę, żeby w ten sposób miała dowartościować swoje nie dopieszczone "ego". To nie ten typ. To raczej złagodzona forma "modliszki". W dodatku, im bardziej Jan staje się dla niej niedostępny, tym bardziej podsyca to jej chęć wejścia do gry...
J.T.: ...w której jest już dwóch "graczy"...
M.Z.: Ano tak, bo nagle zjawia się Małgosia (w tej roli Ania Cieślak - przyp. red.). Zupełne przeciwieństwo Renaty: prostolinijna, ufna, świeża, pełna ideałów i wiary, że życie jest czarno-białe. I właśnie w naszej "szklanej pułapce" dostaje lekcję od życia, a właściwie... od Renaty. Relacja Jana i Gosi przypomina czasem przyjaźń jak z bajki Brzechwy: "Żuraw i Czapla". Kiedy jedno już, już wyciąga rękę, drugie właśnie w tym samym momencie patrzy w inną stronę. I na odwrót. Z pewnością na ich wzajemny stosunek ma wpływ fakt, że zarówno Jan, jak i Małgosia, mają w sobie połączenie dorosłych ludzi podszytych takim "czupurnym dzieciakiem", którego przekora nieoczekiwanie potrafi pokrzyżować im szyki. To taka relacja "dwojga na huśtawce". Każde poniekąd chce przeważyć rację na swoją stronę.
J.T.: Na ile Jan - również w tej relacji - jest zdolny do poświęceń?
M.Z.: Kolejne słowo - pułapka. Jeśli coś poświęca się czemuś, oznacza to, że to drugie "coś" nie było dostatecznie ważne, wartościowe. Tymczasem Jan nie musi wybierać, bo żyje "wybiórczo": ma swój "kawałek cienia", swój prosty prywatny świat. Zaś rozgrywki na samym szczycie - choć rozgrywają się poniekąd w jego imieniu - pozostają poza nim. Jeśli chodzi o Gosię, Jan postanawia odkrywać się przed nią powoli. Jest prawie pewien, że ta dziewczyna nie "zabrudzi' jego świata, że tak samo zrozumie co niesie za sobą zapach powietrza i smak dawnych rozczarowań. Czuje, że są z jednej "bajki", bo w końcu to przecież Jaś i Małgosia (śmiech). J.T.: Zanim jednak dotrą do domku z piernika...
M.Z.: ...czekają ich małe perypetie i udział w swoistej komedii pomyłek. Jan pierwszy orientuje się, że spotkał w Małgosi kobiecą wersję samego siebie. Wiedział, że nie musi się do niczego spieszyć, bo zna swój rytm wchodzenia w taką relację. A znając własny emocjonalny licznik, doskonale odczytywał i wyczuwał jej "puls".
J.T.: Czy Jan jest w tej relacji ostrożn?
M.Z.: On w ogóle nie do końca ufa kobietom. Kiedyś na pewno mocno kogoś kochał. I jak w życiu - nie udało się, nie wyszło. Po czasie doszedł do wniosku, że obiektem jego uczucia nie była kobieta, ale wyobrażenie o niej. I choć z filmu nie wynika jaka to była historia, mam nadzieję, że widać, iż Jan nosi w sobie taką rysę, zadrę. Że często, zamiast okazywać swoje emocje, obraca sytuację w żart. Jan nie był w zasadzie ani uwodzonym, ani uwodzącym. Razem z Gosią "uwiedli się" przez przypadek. Znamienne jest też to, że jeszcze nigdy, w całym swoim dotychczasowych życiu, nie powiedział kobiecie tego najważniejszego słowa: "Kocham".
J.T.: Czy Jan żyje tak, jak chciałby żyć?
M.Z.: Tak, choć chyba nie do końca. Z pewnością jest wolny od nałogów i plastikowych ideałów. Jego jedyną namiętnością i pragnieniem jest wolność. Jeśli ambicja, to zdrowa, mobilizująca, a nie destrukcyjna w swojej pazerności. W zasadzie... tutaj zaczynamy dotykać punktu, w którym Jan spotyka się z Maćkiem Zakościelnym...
J.T.: To dobrze się składa, bo następne pytanie kieruję już do Maćka. Ponieważ "Dlaczego Nie!" to film nie tylko o potrzebie miłości, ale i o realizacji swoich marzeń i wyborze między planem "B" a planem "A". Jak to było z Tobą? Czy w Twoim życiu w ogóle było miejsce na plan "B"?
M.Z.: Nie. Był tylko plan "A". Moje plany i moje marzenia. Wiedziałem, że muszą się spełnić, choć byłem za tym, aby mieć w zanadrzu jakieś jedno niespełnienie. Żeby było na co się cieszyć i na co czekać. Mam za sobą 13 lat nauki w szkole muzycznej, szkołę teatralną, pierwsze role w teatrze i filmie... i myślę, że choć kiedyś nie mogłem wyobrazić sobie życia bez skrzypiec, dziś wiem, że to wszystko działo się "po coś"; aby we właściwym miejscu i czasie jakiś wewnętrzny głos powiedział mi: "To tu. Jesteś na miejscu".
J.T.: Masz jakieś marzenia, do których wracasz?
M.Z.: Odpowiem przewrotnie: Jan z ‘Dlaczego Nie!” ma bardzo wiele z Maćka Zakościelnego. A skoro sama mówiłaś, że Jan to człowiek - tajemnica... (śmiech). Oczywiście, żartuję. Mam mentalne stop-klatki, do których wracam. To raczej obrazy z mojego dzieciństwa, zapach rodzinnego domu w Stalowej Woli, rozmowy z moim Dziadkiem... bardzo żałuję, że nie dane nam było porozmawiać tak do „szpiku kości”. Miałem siedem lat, byłem wtedy za młody, żeby o pewne sprawy pytać, a co najważniejsze - żeby je zrozumieć... W pewnej chwili zorientowałem się, że łatwiej mi docierać do wspomnień za pomocą muzyki. Może dlatego, że tak długo grając na skrzypcach, muzyczna pamięć koduje przy okazji i inne wrażenia; dzięki temu „rejestruje” poniekąd moje wspomnienia i „wgrywa” na jakąś specjalną emocjonalną ścieżkę dźwiękową. Wtedy na chwilę „znikam”.
J.T.: A kiedy już się pojawiasz: czego w sobie nie akceptujesz?
M.Z.: Nie przepadam za odczuciem, które pojawia się we mnie w chwili, kiedy ktoś usiłuje mnie do czegoś na siłę przekonać, kiedy nie chce wysłuchać i zrozumieć moich racji, gdy jest impregnowany na moje argumenty. Gdy mówi mi: „Musisz i koniec”, albo: „Zrób tak, a tak i nie pytaj: dlaczego”. O, to już wówczas płachta na byka! (śmiech). Wtedy mówimy już o sytuacji, w której włączam u siebie funkcję „wewnętrznego buntownika”. Jeśli natomiast ten sam ktoś pozostawiłby mi swobodę wyboru, kto wie, czy w końcu nie przekonałbym się częściowo do jego racji. Innymi słowy: „Pragnienia dobrowolne czynią konieczne lżejszymi”.
J.T.: No dobrze, dotknijmy więc sedna sprawy. W jaki sposób reagujesz na napastliwych dziennikarzy? Nie lubisz udzielać wywiadów?
M.Z.: Lubię rozmawiać jak człowiek z człowiekiem. Nie akceptuję natomiast formy przesłuchania, bo zakłada ona z góry nierówny podział sił. Nie lubię być traktowany przez dziennikarzy jako wyrocznia. Nie jestem mentorem, nie odpowiem na pytania przed którymi ugiąłby się Einstein. Jako aktor natomiast, z pewnością mam ludziom coś do przekazania. Zwłaszcza tym, którzy dopiero poszukają dla siebie wzorców zachowań, żeby nie powiedzieć górnolotnie: autorytetów. Kiedy na przykład widzę, że podkomisarz Marek Brodecki, którego gram w serialu „Kryminalni”, staje się wzorem do naśladowania, gdy zdaję sobie sprawę, że zasady przez niego wyznawane są coraz bardziej popularne wśród młodych ludzi - jak to ma nie cieszyć? Tak więc z jednej strony zdaję sobie sprawę, że udzielanie się w mediach jest wpisane w mój zawód, bo wybrałem go wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale z drugiej jednak - jeśli ktoś naprawdę jest ciekaw Maćka Zakościelnego, z pewnością nie dowie się o nim wiele pytając go o to, z kim aktualnie
się spotyka, jakie nosi skarpetki i dlaczego na śniadanie smaży sobie jajecznicę. Więcej powiedzą o mnie moje role, muzyka, jaką kocham, a nawet czasem - milczenie, którym zbywam niektóre dziennikarskie pytania. Są zresztą takie sytuacje, w których „nie opłaca się” być sobą. Bo jeśli i tak wiesz, że nie zostaniesz zrozumiany, to po co marnować energię i czas - również tej drugiej osoby. Dlatego w takich sytuacjach najczęściej wybieram milczenie.
J.T.: No dobrze, to powiedz proszę z kim aktualnie się spotykasz i może jeszcze coś o tych skarpetkach... (śmiech). Żartowałam. Pytając jednak już całkiem serio: uważasz, że młodym ludziom brakuje ideałów?
M.Z.: To trudne pytanie. Na to kim jesteśmy, składa się przecież tak wiele czynników, nie tylko relacja: szkoła - dom. Na młodych ludzi czyha wokół tak wiele pokus, że jeśli nie mają w sobie wewnętrznego kompasu, mogą szybko zabrnąć w ślepy zaułek. Tymczasem warto, nawet w najszybszym pędzie, zatrzymać się na moment i wsłuchać w siebie; nie bać się tego, co się wtedy usłyszy. Zadać sobie pytania najważniejsze... Coraz częściej mam zresztą wrażenie, że kiedyś, gdy żyło się prościej, pewne wartości stanowiły nienaruszalną fasadę. Nie tak łatwo i bezboleśnie deprecjonowało się ludzką pracę i talent. Dziś funkcjonujemy w bardzo rozregulowanych czasach, tak więc trudno się dziwić, że i młodzi ludzie dłużej szukają swojej drogi. Sądzę jednak, że jeśli ktoś szuka autorytetów, znajdzie je - prędzej, czy później. Dlaczego? Ponieważ jeśli uważam coś za dobre, piękne - dokonując takiej oceny i skłaniając się do takiego wyboru - również poniekąd taki jestem. Jestem, bo czuję to wszystko, do czego dążę. Bo szukając
moich autorytetów, już przez sam ten fakt - mam w sobie ich zalążek. J.T.: Z graniem pozytywnych bohaterów wiąże się jednak pewne ryzyko, bo aktorstwo to czasem kraina zwana „Szuflandią”. Nie obawiasz się zatem, że możesz zostać zaszufladkowany jako „ten dobry i szlachetny”?
M.Z.: Nie boję się schematów, ponieważ nie mam ich w sobie. Staram się nie traktować świata "wprost". Myślę za mojego bohatera, stwarzam go od pierwszej do ostatniej komórki, przygotowując się do danej roli, nie koncentruję się jedynie na ramach scenariusza. „Rozmawiam” ze swoją postacią, pytam ją: jakie książki czyta, jakiej słucha muzyki, co lubi jeść, czy późno chodzi spać. Jakie ma sny... Aktorstwo nie jest dla mnie słowem wpisanym w rubryce "zawód". To sposób na życie. Tak więc powiedzieć o sobie, że "bywam" aktorem, oznaczałoby to samo, co stwierdzenie, że zdarza mi się oddychać. Gdybym w minionym roku nie przeżył wielu fascynujących momentów, z pewnością nie obdarzyłbym tą wiedzą, tymi emocjami mojego bohatera w "Dlaczego Nie!". Koncentrując się na roli traktuję ją trochę tak, jak mój Dziadek swoją ziemię. Trzymał ją w dłoniach, a czasem pozwalał jej swobodnie przesypywać się przez palce, żeby poczuć jej cierpki zapach i surową strukturę.
J.T.: Ale jednak wcielasz się w różne postaci. Chcesz powiedzieć, że pozostaje to bez wpływu na Twój charakter, osobowość? Że obce Ci są: "maski i instrumenty"? Przecież w życiu "ktoś, kto udaje kogoś, kim nie jest, nie może mieć czystych intencji"...
M.Z.: ...i tak mówi bohaterka "Dlaczego Nie!" - Małgosia (w tej roli Anna Cieślak - przyp. red.). A "Maski i instrumenty" to licentia poetica Gałczyńskiego. Nie twierdzę, że nie ma racji. Dlatego będąc: Markiem, Egremontem,Wramotem, Igorem , Emilem, Antkiem, czy - Janem – wspólnym mianownikiem dla nich wszystkim jestem ja sam. W kontekście filmowej historii przedstawionej w "Dlaczego Nie!", nie ma mowy o udawaniu; raczej o komedii pomyłek. A w życiu... powiem Ci, że najmniej "udawactwa" jest wśród aktorów - bo niejako zawodowo potrafią ustanowić linię demarkacyjną przebiegającą pomiędzy prawdą a naginaniem do niej. Gdyby jednak taka sytuacja jak w filmie zdarzyła się w życiu, zachowałbym się tak samo jak mój bohater - myślę, że mógłbym "poudawać" w imię dobrych intencji, choć zdecydowanie wolałbym nazwać to "białym kłamstwem". A maski? To również jedno ze słów, których nie uznaję. Powszechnie przyjęto, że maski mogą być kojarzone z kostiumami, w których gramy na scenie. A to przecież dwie różne rzeczy; w
mojej pierwszej roli kostiumowej - Wramota ze "Starej Baśni", mimo tego, że byłem "przebrany w kostium", byłem - mam nadzieję - prawdziwy. Paradoksalnie zresztą, niedawno skończyliśmy zdjęcia do "Straży Nocnej" w reż. Petera Greenawaya. Wcielam się tam w postać Egremonta, który, podobnie jak inni bohaterowie obrazu Rembrandta: "Nightwatching", zamieszani byli w potworną zbrodnię. To historia o grze pozorów, nakładaniu "masek", 'hierarchii dziobania", w którą uwikłana jest towarzyska śmietanka decydentów - cremede la creme
- ówczesniej Holandii, o podżeganiu do wojny, której - nie ma. Strojeniu się do zaszczytów, które nie istnieją. Wreszcie, to także film o podejrzeniu, że malarstwo to nie - jak sarkastycznie ujął jeden z bohaterów opowieści: Engelen: "mieszanie kolorowej pasty z psią sierścią", ale i możliwość kreowania rzeczywistości; nieuczciwego bankruta, tylko wprawna dłoń artysty, potrafi przedstawić jako uczciwego bogacza”. Tak więc, parafrazując słowa reżysera, to historia o tym, że między
pamięcią a obrazem znajduje się przestrzeń, w której jesteś ślepcem.
J.T.: To także film o tym, iż główny bohater historii - Rembrandt, przedstawiając na obrazie ukrytą intrygę, zmusił jej uczestników do bycia przebranymi, ale - prawdziwymi. Ile prawdy jest w Twoim zawodzie: Aktorstwo to bardziej "śmietanka" czy "fusy"?
M.Z.: Sądzę, że jedno nie istniałoby bez drugiego. I choć sama "śmietanka" ma czasem negatywny wydźwięk, myślę, że trzeba po prostu umieć jakoś się w tej miksturze "rozgościć". W tej pracy wiele jest chwil wręcz "narkotycznych": czasami przez lata nie możesz wydobyć z siebie pewnych słów, pewnych emocji... wchodzisz na scenę i niejako "schowany" za swoją postacią - mówisz ludziom to wszystko w twarz. Oni myślą, że to tylko twoja rola, ale ty wiesz, że właśnie przekroczyłeś pewną granicę. Podniosłeś kurtynę dla swoich słabości.
J.T.: Czy jest coś, czego w sobie nie akceptujesz?
M.Z.: Notorycznie poprawiam tych, którzy mówią: "wziąść", a nie: "wziąć" i zwracam uwagę na akcenty w wyrazach - sam mam za sobą takie błędy, stąd też przeczulenie na tym punkcie. A tak zupełnie serio: odpowiem na to pytanie przewrotnie: nie lubię sytuacji, w których nie lubię siebie. Kiedy nie do końca mogę być sobą: mówię, tłumaczę, argumentuję - a tu nic, druga strona ani drgnie. Kiedyś starałbym się za wszelką cenę ją przekonać. Dziś myślę: "Daj spokój. Szkoda czasu i energii. To nie moja bajka". I odchodzę. W trudnym momentach, kiedy zastanawiam się co zrobić, mówię sobie od lat te same słowa: "Nie kombinuj". Prawda zawsze daje się łatwo wytłumaczyć. Mam też swoją szczęśliwą liczbę, która prawie cały czas za mną "chodzi". Ważni w moim życiu ludzie, wydarzenia, przedmioty - w jakiś sposób wciąż się z nią łączą i kojarzą.
J.T.: A więc przyszedł czas na kolejne pytanie: Czy zdarzyły się w Twoim życiu sytuacje, kiedy diabeł walczył z aniołem o Twoją duszę?
M.Z.: Hmm... Pytasz o mój rachunek zysków i strat (uśmiech). Chyba jeszcze na to za wcześnie. Na razie widzę same plusy, same "zyski" - mam kochającą rodzinę, przyjaciół, zawód, który jest moją pasją. Ale z pewnością los może w pewnej chwili postanowić inaczej. I wtedy dopiero okaże się, czy z tego egzaminu wyjdę zwycięsko; czy przeciągnę linę na swoją stronę. To trochę tak jak z tremą. Jest w niej coś "diablo - anielskiego". Z jednej strony potrafi związać ci oczy i powiedzieć: "Ani kroku dalej"; z drugiej jednak, w najmniej oczekiwanym momencie doprawia ci skrzydła. Myślę, że potrafię się z moją tremą "dogadać": jeśli swoją obecnością mogłaby zrobić krzywdę mojej postaci - przeganiam ją . Jeżeli jednak węszę w jej obecności swój "interes" - mogę wzbogacić mojego bohatera, naddać mu w pewnych sytuacjach lekkiego zażenowania, potrafię sobie tremę podporządkować. Tak więc, wracając do twojego pytania: staram się diabłu przyprawić skrzydła, a aniołowi dać diabelski trójnóg. J.T.: I przekuć to na
powodzenie, żeby nie powiedzieć: sukces. W jaki sposób nie przedawkować recept na niego?
M.Z.: Słowa: "recepta" i "sukces" w moim słowniku pojęć nie istnieją - podobnie zresztą jak u Jana. Dla mnie brzmią jak "sposobiki". Można "sposobikiem" wytępić mole w szafie, ale nie da się zrealizować marzeń. Nie chciałbym używać kolokwializmów, ale głęboko wierzę, że aby dojść do swoich marzeń, wystarczy jedynie słuchać siebie i cały czas iść w kierunku, który gdzieś w sobie czujesz. Nie udawać niczego - zarówno przed innymi, jak i przed sobą. Nie uznaję zresztą w życiu udawania, kreacji - bo po co? I tak, prędzej czy później, takie mentalne przebranie okaże się dla nas za ciasne. I co wtedy? Zaczynać wszystko od początku, przebierać się za kolejną wersję samego siebie, która - jak z góry wiadomo - i tak nie będzie prawdziwa. Bo prawdziwi jesteśmy tylko tu i teraz.
J.T.: A jeśli chodzi o tę "prawdziwość": trudniej gra się z doświadczonymi aktorami czy z dziećmi?
M.Z.: Pewnie, że z dzieciakami! W obliczu doświadczenia starszych kolegów- aktorów, człowiek myśli; " nie masz wyjścia - ratuj się sam". Jeśli chodzi o dzieci, to trzeba pamiętać, że to mali ludzie, którzy nie pojęli jeszcze słów: " gra pozorów". Są "czyste" i tą cechą zarażają innych. Bez żenady komentują twoje wpadki na planie i bez skrępowania śmieją im się buzie, kiedy wokół dzieje się coś zabawnego. Tak więc, taki młody "aktor" to w zasadzie papierek lakmusowy na to, jak przebiegają prace nad filmem i - oczywiście - na twoją w nim rolę. Przykładem może być chociażby Julka z "Tylko mnie kochaj"... ta dziewczynka po prostu mnie zawojowała. Ale na początku bardzo bacznie mi się przyglądała, oswajała się ze mną, oceniała - podskórnie to czułem! Poza tym, w pracy z dziećmi do głosu dochodzi dzieciak w tobie samym: dzieje się coś takiego, że łatwiej ci improwizować, cieszyć z drobiazgów, czuć nieposkromioną frajdę - no widzisz, nawet słownictwo miałem teraz jak po dostaniu świadectwa z paskiem! (śmiech).
To, co fascynuje mnie w kontakcie z dziećmi, to również umiejętność tłumaczenia sobie i innym podstawowych pojęć, od których czasem uciekamy. W dziecinnym świecie są inne prawa: to przedpole do prawdziwej wędrówki.
J.T.: Masz jakiś punkt graniczny, do którego w swojej wędrówce chciałbyś dojść? ...(milczenie).
M.Z.: Jest gdzieś takie miejsce, ale nie potrafię jeszcze tego nazwać... nie chcę na siłę określać tego, co powinno być nienazwane. To tak jak z wierszem Wisławy Szymborskiej: "Nic dwa razy się nie zdarza". Ktoś powie, szkoda, bo chciałbym jeszcze raz przeżyć jakiś moment, jakąś chwilę. Ale przecież cały jej urok polega na niepowtarzalności, na świadomości, że jest jedna jedyna i drugiej takiej już nigdy nie będzie. Poza tym, chwila powtórzona nie jest już tą samą. Jak z falami w morzu - każda kolejna jest równocześnie inną. Mam czasem takie "ciche" dni, kiedy wstaję i myślę: "Zaraz, zaraz, to już było, czy dzień do dnia jest podobny"? Ale martyrologia nie jest uczuciem, w którym dobrze się czuję. Tak więc, biorę się w garść i chwytam dzień.
J.T.: Wróćmy więc na ziemię. Ostatnia zawodowa wpadka...?
M.Z.: Lubię wpadki, bo po czasie nikt nie wie, że coś było nie tak, a prowokują do improwizacji. Podczas spektaklu "Porucznik z Inishmore" Martina Mc Donagha w reż. Macieja Englerta, moja postać - Joey, typ "troglodyty -nieudacznika", miał związać Borysa Szyca, czyli Padraic
a sznurkiem, który nosi na piersi. Scena w trakcie, Borys mówi swój tekst. Nadchodzi moment, w którym zrywam ten sznur i zaczynam go wiązać. Patrzę... nie ma. Chwila. Błysk! Przecież mam na nogach glany . Widzę, że Borys spowalnia monolog, cedzi wręcz słowa, a ja - tempo! Raz - dwa i... sznurówka zaciśnięta na jego dłoniach. Jestem uratowany…
J.T.: Z tego co wiem, masz czasem taki etap, że programujesz się na funkcję "Leń"...
M.Z.: Wyobraźmy sobie, że dzień to koło. Dzielimy go na trzy części. Jest tam podział na sen, pracę i odpoczynek. Jednak sen i praca to nie to samo. "Leń" oznacza, że daję sobie wolne, ale nie śpię. A co robi "Leń" niech pozostanie moją "leniwą" tajemnicą (śmiech).
J.T.: Do czego więc Ty i Twój "Leń" pozostajecie w opozycji?
M.Z.: Odpowiedź będzie krótka, bo szkoda czasu na wywoływanie "do tablicy" tych cech. To, co mnie mierzi i czego nie akceptuję, to: chamstwo i dyletanctwo. Nie znajduję dla nich usprawiedliwienia. Czasem czuję, że nie pasuję do czyjegoś życiowego lub zawodowego scenariusza lub odwrotnie - ktoś nie spełnia moich oczekiwań. Wyznaję wtedy zasadę: "nic na siłę". To jest trudne, zwłaszcza w kontekście uczuć. Trudno podać kobiecie "czarną polewkę" w postaci odmowy i oczekiwać, że postara się ciebie od razu zrozumieć. Jednak są przecież sposoby, za pomocą których możesz sprawić, że sytuacja z niezręcznej, stanie się przynajmniej w ludzki sposób wyjaśniona. Nie lubię więc i nie uznaję "gierek" między ludźmi. J.T.: Wspomniałeś o "czarnej polewce". Jaka powinna być kobieta, żebyś nie musiał podawać jej tej mikstury?
M.Z.: Cenię w kobiecie niezależność, pasję, własny świat, do którego nawet ja mógłbym nie mieć czasami wstępu. Nie wierzę w teorię przyciągania się przeciwieństw; ciekawość czyjejś odmienności tylko na początku potrafi być pociągająca. Później - cegiełka po cegiełce, zamiast budować coś wspólnego, tworzy między ludźmi mur, czeęto trudny do pokonania. Podobnie jak nie wierzę w "dwie połówki tej samej pomarańczy". Uważam, że powinny się spotkać dwa odrębne, ukształtowane owoce, z których żadne nie jest połowiczne, umniejszone. Jednak, zanim się spotkają, powinny wyrosnąć na podobnej gałęzi. Ktoś kiedyś napisał, że jeśli spotkałeś kobietę, która cię rozumie, którą podziwiasz i szanujesz - to już bardzo dobrze. Jeśli spotkałeś kobietę, z którą mówicie te same słowa w tym samym czasie, macie tę samą wrażliwość, osobę, która kojarzy ci się z pasją życia i nie potrafisz jej zapomnieć - to więcej niż świetnie. A jeśli dodatkowo, spotykasz kobietę, przy której poza szacunkiem, zrozumieniem, namiętnością i pasją -
czujesz się, jakbyś wrócił do domu - wtedy trafiłeś do raju za życia.
J.T.: Jak się jednak w tym raju utrzymać, żeby nie zostać z niego "wygnanym"?
M.Z.: Trudno powiedzieć, bo to kwestie trudne do ujarzmienia poprzez słowa. To tak jak z zapachem. Nie powiem jaki jest mój ulubiony, bo wiem, że to zapach mojej kobiety. Nie da się go rozłożyć na czynniki pierwsze. Ale jeśli miałbym spróbować znaleźć jakąś wskazówkę, to myślę, że należy unikać skrajności. Ponieważ ani "rozmowa z lustrem" w postaci drugiej osoby, ani też "słowna szermierka" - nie zdadzą egzaminu. Jeśli ludzie chcą być ze sobą, powinni także być siebie ciekawi, nienasyceni. Pierwsze dni, tygodnie, miesiące przekuć na całe życie. Nie pozwolić wkraść się rutynie, znudzeniu, pewności, że "mój ci on". Patrzeć na siebie tak, jakby widziało się po raz pierwszy. Wtedy dopiero można mówić, że się udało.
J.T.: Słowo, którego Twój bohater - Jan, nie używa: "sukces". Możesz tego słowa również nie uznawać, ale nie zaprzeczysz, że znalazłeś się w jego epicentrum. Nie obawiasz się, że w pewnej chwili odwróci się on przeciwko Tobie?
M.Z.: Swego czasu dostałem mocną szkołę od życia. Poznałem cenę własnej szczerości i postanowiłem...nigdy się nie zmieniać. Nie było łatwo. Można powiedzieć, że zaczynałem od zera. Nowe miasto, nowi ludzie - inny niż mój - świat. Część siebie zostawiłem już na zawsze w Stalowej Woli. Nie wymazałem jednak tamtych wspomnień i tamtego Maćka Zakościelnego. Dziś już wiem, że to, co lubię i - mam nadzieję - potrafię, to ciężko pracować. Już w rodzinnym domu wpojono mi, że osiągniesz to "coś", kiedy nie będziesz stale o tym myślał, kiedy poświęcisz się nie - zarabianiu pieniędzy - ale pracy, która wynika z czystej pasji. Wówczas niepostrzeżenie, nagle, zorientujesz się, że jesteś w punkcie, o którym wcześniej nawet ci się nie śniło. Mam czasem swoje zupełnie prywatne chwile, kiedy po różnych perypetiach na ziemi szukam odskoczni w powietrzu; wtedy biorę moją para-lotnię i słucham ciszy, która prawie zaraz po starcie mnie otacza. Zanurzam się wtedy w nowy dla mnie świat, gdzie to ja jestem gościem i muszę
respektować jego zasady. To też pozwala zachować zdrową równowagę. Kiedy stamtąd wracam, tym silniej odczuwam, że moje miejsce jest tu, na ziemi. Bo twardo po niej stąpam. Chyba to, poza swoją prawdziwością, cenie w sobie najbardziej.
J.T.: Na egzaminie do szkoły teatralnej zadziwiłeś komisję interpretacją piosenki "Mały Biały Domek". Kiedy pomyślisz o własnym?
M.Z.: Zobaczymy... Jestem z natury domatorem, zostałem wychowany w poszanowaniu ciepła domowego ogniska. Wiem, że moje prywatne "abc", które wyniosłem z rodzinnego domu, to: akceptacja, bliskość i ciepło. Chciałbym więc mieć miejsce, do którego mógłbym wracać. Ale "dom" to dla mnie przede wszystkim ta druga osoba. Paradoksalnie, od kiedy wyjechałem z rodzinnego domu, czuję się coraz bliżej niego. Przypominam sobie swoje wspaniałe dzieciństwo. Myślę, że kiedy wracam do Stalowej Woli, dla ludzi, którzy tam wciąż pozostali mogę wydawać się dojrzalszy, zmieniony. Ale to wracam ja - ten sam. Poznaję tam każde drzewo, choć w mojej wyobraźni wydawało się większe. W każdym razie, czuję się szczęśliwy.
J.T.: Masz jakiś "copyright" na szczęście?
M.Z.: Nie mam, ponieważ unikam schematów, a "copyright" właśnie zakrawa na coś z góry określonego: na patent, schemat. To tak jakbyś miała odpowiedzieć na pytanie: czym pachnie chleb. Po prostu: chlebem. Tak więc, powtórzę za Grzegorzem Turnauem: "marzenie o szczęściu jest mego szczęścia częścią".
J.T.: Pamiętasz swój sceniczny debiut?
M.Z.: Jak mógłbym zapomnieć! Miałem kilka, no może kilkanaście lat. To był konkurs piosenki, w którym brało udział ponad 120 zespołów! Wystąpiłem tam w damskich białych adidasach, dżinsach i skórzanej brązowej kurtce ze ściągaczem. Zaśpiewałem: "She so fine" i jako Shakin` Stevens zająłem trzecie miejsce. Wyprzedziły mnie tylko dwie wokalistki, w tym - "Sabrina"!
J.T.: Pozostając w kategorii: "debiut" - pamiętasz swoją pierwszą miłość i pierwszy pocałunek?
M.Z.: A teraz cię zaskoczę, bo pierwszy pocałunek wcale nie był związany z moją pierwszą miłością (śmiech ). To była Kamila, z którą rozkoszowaliśmy się... przedszkolnym leżakowaniem. Bardzo zależało mi na tym, aby położyć się na leżaku obok. Ponieważ zauważyłem obnażony fragment jej ciała, a mianowicie: dłoń, szybkim ruchem pochyliłem się i... to właśnie był mój pierwszy pocałunek, od razu - pełen kurtuazji (śmiech!) A pierwsza miłość...? Była młoda i bardzo piękna. Byliśmy w równie zaawansowanym wieku: około pięciu lat. Chodziliśmy do tego samego przedszkola .Jakież ja robiłem podchody, ileż dopracowywałem planów! Ale że byłem nieśmiały, nie potrafiłem zdobyć się na żaden konkretny gest. Kiedyś jednak wchodzę do jakiegoś szkolnego pomieszczenia i co widzę ? Moja piękna wybranka w ramionach najlepszego kumpla z naszej grupy... Nie, nie było w tym nic zdrożnego, poza faktem, że dopuściła "rywala" bliżej. To była moja pierwsza prawdziwa miłość. Była taka młoda, taka piękna, tylko... zaraz, zaraz - jak ona
miała na imię?! J.T.: A teraz już całkiem serio. Ponoć prawdziwa miłość szuka trudnych dróg. Czym to uczucie jest dla Ciebie?
M.Z.: Gdyby definicja miłości była prosta i jednoznaczna, co przez wieki robiliby artyści: malarze, pieśniarze, muzycy, poeci? To chyba jedna z tych spraw niedefiniowalnych. Podobnie jak przyjaźń, kiedy bezwarunkowo możesz na kogoś liczyć i komuś ufać. Dla mnie miłość to przede wszystkim odpowiedzialność za drugiego człowieka, szczerość, troska , opieka. Łatwiej jednak powiedzieć mi czym miłość nie jest: z pewnością nie jest zakochaniem, zauroczeniem. Nie jest poświęceniem, tylko naturalną obecnością. To chęć bycia razem i milczenia razem... Odczuwam to wszystko zgodnie z tym, co napisał kiedyś ks. Jan Twardowski: "Zapomnij, że jesteś, gdy mówisz, że kochasz". Pamiętam też wiersz Emily Dickinson: "Miłość jest wszystkim co istnieje. To wszystko, co o niej wiemy".
J.T.: Gdyby miłość była wysublimowaną potrawą, jaki powinien być skład ingrediencji? Innymi słowy, jak utrzymać dobry smak w związku dwojga kochających się ludzi?
M.Z.: Ależ miłość jest potrawą - zarówno dla ciała, jak i dla ducha... A co do "części składowych": powinien w niej być i cukier, i sól, i pieprz. No i szczypta cynamonu... A tak już całkiem serio: są elementy zupełnie "puste", zbędne. Są jednak i takie, które zaostrzają apetyt. Bezsensowna zdrada z pewnością należy do tych pierwszych. Wówczas, po takiej zdradzie bez przyczyny, pozostaje zadra, zapala się czerwone światełko: "stop". Szczypta racjonalnej zazdrości dodaje tylko miłości aromatu - o ile oczywiście zadbamy o odpowiednie proporcje i nie przesadzimy. Rywalizacja? Jeżeli człowiek czuje swoją siłę i jest pewien swojej wartości - nie powinna mieć miejsca, wrzucamy ją do kategorii "składniki niepotrzebne". A jeśli nawet przesadzimy z jakąś przyprawą i cała potrawa straci nagle swój smak, wyciągnijmy dla siebie naukę: wiemy już, co dla nas jest niezjadliwe.
J.T.: Twoje niezjadliwe "zmory" - niekoniecznie w kontekście miłości oraz Twoi mistrzowie to...?
M.Z.: Zacznę od zmory... oj, była, była. Przemilczę jej nazwisko, ale historia teatru do dziś śni mi się po nocach (śmiech ). Mistrzem natomiast jest dla mnie człowiek, który dał mi poczucie, że nie muszę obawiać się popełniać błędów, bo zna moją wartość i jestem bezpieczny. Osoba, która miała dla mnie cały ocean cierpliwości; która patrząc na moje potknięcia, mówiła: "jeszcze trochę, jeszcze kilka kroków". Zaszczytem dla mnie było poczucie, że jestem godny jego czasu. Tym bardziej, tym więcej chciałem pracować - by był ze mnie dumny. Ten człowiek, który zainspirował mnie do szukania swojej własnej drogi to mój profesor, Krzysztof Swoboda, pedagog, skrzypek Filharmonii Rzeszowskiej. To dzięki niemu zakochałem się w skrzypcach. A poprzez to, że jego nauka działała na mnie mobilizująco, robiłem niesamowite postępy. No i Agata Steczkowska, dzięki której nie tylko odkryłem, że mogę śpiewać, ale również to kim, jestem naprawdę .Dzisiaj, z perspektywy czasu, ze smutkiem patrzę na tych, którym nie dane jest
mieć swoich mistrzów. Bo tych ostatnich jest niestety coraz mniej. Tak więc myślę, że dostałem od mojego profesora na całe życie czek "in blanco".
J.T.: Gdybyś jednak mógł zbudować swoje życie z dziecinnej konstrukcji klocków lego...?
M.Z.: ...to najpierw wszystko bym zburzył. I zaczął raz jeszcze - tak samo.