Kilka lat po tym, kiedy komornik do spółki z policją zakończyli medialną karierę zbuntowanego zgromadzenia sióstr Betanek, o zakonnice z Kazimierza Dolnego upomniała się sztuka. Ich historią inspirował się Paweł Huelle w niedawno wystawionej sztuce „Zamknęły się oczy Ziemi” i *Barbara Sass w czekającym na wrześniową premierę „W imieniu diabła”.*
Wystarczyło zobaczyć kilka migawek spod klasztoru Betanek w wieczornym serwisie informacyjnym by przed oczami stawały kadry z „Matki Joanny od aniołów” Kawalerowicza czy filmu „Diabły, diabły” Kena Russella. Temat bez dwóch zdań wydawał się stworzony dla kina, ba, nawet trudno było uwierzyć, że nie jest dziełem scenarzysty, tylko napisało go życie.
Z pewnością każdemu dzwoni hasło „Betanki”, ale ponieważ rzecz miała miejsce parę lat temu dla porządku przypomnijmy o co chodziło. Przed sześciu laty, po próbie odwołania z funkcji przełożonej zgromadzenia sióstr Betanek w Kazimierzu Dolnym Jadwigi Ligockiej zakonnice stanęły w jej obronie. Dwa lata wojowały z coraz wyższymi władzami kościelnymi, ostatecznie odcięły się od świata zamykając się w klasztorze. Szybko dołączył do nich zakonnik o nieco nadwyrężonej reputacji – ksiądz Roman, przyjaciel siostry przełożonej jeszcze z czasów studiów na KUL. Oboje łączyła fascynacja charyzmatycznymi ruchami religijnymi. Twierdzili, że stoją na straży czegoś, co nazwali „wiosną kościoła”, a wśród rewelacji, które głosili znalazło się m.in. stwierdzenie, że Jan Paweł II żyje, a jego śmierć była medialnym oszustwem. Na terenie klasztoru odprawiano dziwne nabożeństwa w wymyślonych językach. Siostry uznawały tylko jedno prawo – podążanie za objawieniami matki przełożonej, a ekskomunikę nałożoną przez Watykan zignorowały.
Gdy całą sprawę udało się zakończyć zakonnice odjechały w niewiadomym kierunku. Ponoć nadal przebywały razem w diecezji łomżyńskiej, ale dla dobra śledztwa policja nie potwierdzała żadnych doniesień na ich temat. Przełożona zmarła trzy lata temu – od dawna chorowała na raka, którego nie leczyła. Mimo tego część sióstr nadal nie utrzymuje kontaktów z rodziną i mieszka razem.
Wszystko to, widziane z perspektywy kilkuminutowego felietonu w wiadomościach czy jednostronicowej analizy w gazecie, wydaje się solidną podstawą dla filmowego scenariusza. Przecież jest w tej historii wszystko: tajemnica, szaleństwo, aura niesamowitości. A z drugiej strony tyle jeszcze jest do powiedzenia: „O co Betankom chodziło? Czy to tylko czyste szaleństwo kilku osób, które padło na podatny grunt? Skąd raptem osoby tak religijne mają odwagę zwrócić się przeciwko Kościołowi?”. Paweł Huelle w swojej sztuce ukazał historię Betanek jako element opowieści o polskiej mentalności, na pierwszym planie umieszczając postać rodzimej Kasandry z Kazimierza Dolnego. Barbara Sass skoncentrowała się na tu i teraz: życiu klasztoru w momencie, w którym przestaje on mieć kontakt z normalnością. Zaprosiła do swojego filmu świetne aktorki – wybitną Annę Radwan jako matkę przełożoną i znakomitą debiutantkę – Katarzynę Zawadzką – jako siostrę Annę, wokół losów której toczy się fabuła. Wszyscy mieli świetne sceny do zagrania,
wszyscy wywiązali się ze swojego zadania aktorskiego wzorowo (na widok jednej z pierwszych scen z Mariuszem Bonaszewskim jako ojcem Franciszkiem po plecach przechodzą ciarki).
Niestety, zdecydowała nie sięgać wiele głębiej niż prasowe doniesienia. Postawiła na fakty, które niewiele wyjaśniają pozostawiając widza wyłącznie z domysłami. Film Sass zbudowany jest z tajemnic, zawieszony w niedopowiedzeniach. Jaka jest historia siostry Anny? Jakie nieszczęście spotkało ją zanim została zakonnicą? Co oznacza tatuaż na piersi siostry przełożonej? Czemu nigdy nie widzimy jej bez czarnych rękawiczek?
Nawet gdybyśmy nie znali historii Betanek tak dobrze z mediów pozostawalibyśmy po tym filmie z niedosytem. Zaś w sytuacji, w której tak często nam o nich opowiadano, czujemy się rozczarowani. Zastanawiam się nad wyborami przed jakimi stanęła Barbara Sass realizując „W imieniu diabła”. Mogła pójść w stronę absolutnej fantazji, mogła trzymać się faktów. Postawiła na to drugie, fabularyzując swoją opowieść zaledwie naszkicowanymi portretami kilku szeregowych zakonnic. Nie zadecydowała się podjąć na ekranie próby odpowiedzi na pytania czym była sprawa Betanek. Pozostawiając widza bezradnego wobec tej historii, odmawiając nam dostępu do swojej interpretacji tego, co się stało. A przecież decydując się zrobić film też musiała szukać tej odpowiedzi.
Nie wiem czy robienie filmu opartego o głośną medialnie historię jest błędem. Raczej nie, ale może być blokujące – skończyć się tak jak w przypadku „W imieniu diabła” na podaniu faktów, które już znaliśmy, zahamować twórczy umysł reżysera czy scenarzysty. Dużo ciekawiej byłoby na temat życia opętanego klasztoru puścić wodze fantazji. Przynajmniej byłyby one interpretacja tego, co się tam stało. A tak? Betanki z Kazimierza Dolnego to wciąż temat do opowiedzenia.