Magdalena Michalska: Czego nie wiedzą Amerykanie?
W kraju, w którym wolności słowa rzekomo ceni się bardziej niż gdziekolwiek na świecie, istnieje cenzura. Bardziej potężna niż można sobie wyobrazić. Od 10 lat Amerykanie dostają zaledwie szczątkowe informacje o kulisach wojny w Iraku, a jednym z najbardziej wiarygodnych źródeł pozostają dla nich filmy.
25.10.2010 12:08
Ostatnimi czasy obowiązki zawodowe zaprowadziły mnie na wywiady z Valerie i Joe Wilsonami – bohaterami jednego z największych skandali politycznych ostatniej dekady w Ameryce. W skrócie: Pani Wilson była tajną agentką CIA pracującą w grupie szpiegów zajmujących się poszukiwaniem broni nuklearnej na terenie Iraku po atakach 11 września. Pan Wilson był w tym czasie byłym ambasadorem USA w krajach afrykańskich. Małżeństwo zdecydowało się ujawnić, że informacje dotyczące broni masowego rażenia, które przekazuje opinii publicznej Biały Dom nie mają pokrycia w rzeczywistości i nie istnieje, żadne wiarygodne źródło potwierdzające rewelacje administracji Busha. Późniejsze działania wojenne na terenie Iraku potwierdziły, że Wilsonowie mieli rację, a armia amerykańska najechała Irak w poszukiwaniu broni, która de facto nie istniała.
Jak to zazwyczaj bywa wśród dziennikarzy czekających na wywiad, wdałam się w niezobowiązującą rozmowę o filmie „Fair Game” powstałym na podstawie historii Wilsonów. Większość z nich stanowili Amerykanie. Szybko okazało się, że ich jedynym źródłem informacji na temat ostatniej dekady poczynań wojennych ich byłego prezydenta były filmy. Zapytałam jak to możliwe, że jako outsiderka, Europejka dysponuję pełniejszą wiedzą na temat, jakby nie było, ich wojny i ich prezydenta. Zgodnie potwierdzili, że w USA wciąż istnieje cenzura dotycząca tej sprawy i do mediów przedostają się tylko szczątki informacji, a źródła takie jak Wilsonowie, czy niedawny oscarowy film Katheryn Bigelow „Hurt Locker. W pułapce wojny” to rzadka okazja by dowiedzieć się czegoś więcej.
Przypomniała mi się natychmiast rozmowa z Bigelow sprzed dwóch lat, kiedy reżyserka pokazała swój film na festiwalu w Wenecji. Powiedziała mi wtedy: „Ta wojna jest jedną wielką dziurą informacyjną w Stanach. Tak jakby media nabrały wody w usta w jej sprawie. Kiedy mój scenarzysta wrócił z wojny i powiedział, że chce o tym pisać scenariusz poczułam, że chodzi o coś więcej niż film. Trzeba zrozumieć, że jesteśmy Amerykanami, powtórzyć, że nie mamy dostępu do tych informacji o wojnie, do których mają dostęp Europejczycy. W Bagdadzie nie został ani jeden reporter CBS! Nasz film to świadectwo.” Z wrodzonym sceptycyzmem wzięłam to za strategię promocyjną mającą wytłumaczyć, moim zdaniem niezbyt przekonującą, paradokumentalną konwencję jej filmu. Zaskoczył mnie bardzo późniejszy Oscar dla jej obrazu, co do którego miałam wiele zastrzeżeń. Wciąż uważam, że jeśli chodzi o filmową robotę wiele można zarzucić „Hurt Locker”, a dopiero zrozumienie kontekstu w jakim powstał tłumaczy dlaczego triumfował w oscarowym
rozdaniu.
Dopiero kiedy wysłuchałam relacji moich kolegów dziennikarzy zaczęłam rozumieć dlaczego filmy o Iraku, które w Europie oceniamy zazwyczaj dość nisko zarzucając im zbytnią nachalność przekazu, zbyt czarno-białe przedstawianie świata, tak bardzo są tu oczekiwane. Dlaczego w te projekty, artystycznie wcale nie porywające, angażują się aktorzy z najwyższej półki. Bo kiedy my kręcimy nosem, pisząc eseje porównujące „Czas apokalipsy” z kinem postirackim, Amerykanie czekają na nie jak niegdyś my na seans zza żelaznej kurtyny pod ambasadą USA. Wymiar społeczny nie czyni z nich arcydzieł, ale pozwala je lepiej zrozumieć. A o tym jak bardzo próbowano manipulować amerykańską opinią publiczną w czasie wojny najlepiej pokazuje „Fair Game” – historia Valerie i Joe Wilsonów. Proponuję wybrać się do kin (film już niedługo na naszych ekranach) mając na uwadze to, że kraj, który mieni się strażnikiem demokracji od dekady próbuje nie dopuścić swoich obywateli do jakiejkolwiek wiedzy o swoich poczynaniach wojennych.