Magdalena Michalska: Gorączka złota
Wszyscy spece od promocji w Los Angeles zakasali rękawy, łyknęli nadprogramową dawkę Prozaku i ruszyli do najważniejszej bitwy roku. 27 lutego kilku w Kodak Theatre po raz 83. zostaną rozdane Oscary. Przez najbliżej dwa i pół miesiąca Los Angeles będzie żyło wyłącznie plotkami i spekulacjami o nich.
Organizowanie kampanii oscarowych to w stolicy kina osobny biznes, czy nawet jak mówią niektórzy: sztuki tajemne. Promocje zaczyna się dużo wcześniej, niekiedy nawet na etapie produkcji filmu. Jak powiedział mi wczoraj John Cameron Mitchell, reżyser filmu „Rabbit Hole”, który ma w tym roku duże szanse na nominacje w czołowych kategoriach (a na pewno za główną rolę kobiecą dla Nicole Kidman), producenci filmowi mają w swoich biznes planach jeden film rocznie, który umieszczają w kategorii „nagrody”. Jest to zazwyczaj film, w którego sukces komercyjny kompletnie nie wierzą, ale ma on przynieść im prestiż nie pieniądze. Być rodzajem listka figowego nieporadnie zasłaniającego masywne cielsko głupawych pogromców boxofficów. Kiedy z horyzontu chwilowo zniknęli bracia Weinstein i ich MiraMax nikt nie przejął po nich schedy. Nie ma w obecnym Hollywood firmy produkcyjnej, która traktowałaby kino bardziej artystyczne, czy nieco ryzykowniejsze, jeśli idzie o dochody, jako swój podstawowy produkt. Dziś zarówno
producenci niezależni jaki i wielkie wytwórnie wypuszczają nie więcej niż jeden „film oscarowy” w roku. I wkładają całą energię w ich kampanię.
A kampanie celebruje się tu jak nigdzie indziej. Zanim europejska prasa przypomni sobie, że jest coś takiego jak Oscary, tu będzie już półmetek wyczerpującego promocyjnego maratonu. Tradycyjnie oficjalny wyścig rusza zaraz po Święcie Dziękczynienia, czyli po trzecim czwartku listopada. W związku z tym, wszystkie duże gazety wypuściły już pierwsze oscarowe artykuły („The Hollywood Reporter” poświęcił nagrodom pół ostatniego numeru). Na stronach „Los Angeles Times” już od pewnego czasu można głosować na najlepszy film roku. Na razie serwis daje do wyboru cztery tytuły z niezależnej produkcji (przypomnijmy, że zgodnie z zasadami wprowadzonymi w zeszłej edycji, o statuetkę w tej kategorii ubiega się aż dziesięć nominowanych tytułów). Wedle ich informacji szanse ma współprodukowany przez Polaków „Aż po grób” i trzy tytuły pokazywane na ubiegłym festiwalu w Berlinie: „The Kids Are All Right” z Julianne Moore i Annette Bening, „Greenberg” z Benem Stillerem oraz „Winter’s Bone”. Większości spekulacji dopisuje do tej
listy wspomniany „Rabbit Hole”. Już od kilku tygodni powtarza się również, że ostateczna bitwa rozegra się pomiędzy tradycją, która reprezentuje brytyjskie „Jak zostać królem” z Colinem Firthem i Helena Bohnam Carter, a nowoczesnością czyli „Social Network” Davida Finchera, które mają szanse na najwieksza liczbe statuetek. Sporo słychać też w kontekście nagród o nowym filmie Danny’ego Boyle’a (jego „Slumdog. Milioner z ulicy” zgarnął wszystko dwa lata temu) – „127 godzin”. Choć w tym przypadku częściej wspomina ssię o nagrodzie dla aktora James Franco, nie dla samego filmu.
Jednak jak uczy nas historia Oscarów – do ostatniej chwieli nic nie wiadomo, bo często nominacje i nagrody dostają filmy, które dołączają do wyścigu w ostatniej chwili. Tak było, nie szukając daleko w ostatnim roku, kiedy starły się „Avatar” i „Hurt Locker. W pułapce wojny”. I tym razem może się okazać, że najciekawsze jeszcze wciąż przed nami, bo dwa obrazy, prawdopodobnie liczące się w oscarowym rozdaniu wciąż jeszcze nie weszły do kin. Chodzi o „True Grit” braci Coen i „How Do You Know” James Brooksa (reżyser znany m.in. z „Lepiej być nie może”).
Spekulacje na temat werdyktu Akademii będą wypełniać wszystkie wychodzące w Kalifornii gazety przez najbliższe dwa miesiące. Już teraz zaledwie parę tygodni po rozpoczęciu Oscarowego szaleństwa, każdy tutejszy reporter próbuje albo być oryginalny, albo rozgryźć nieistniejący wzór, który ukrywa się za oscarowymi decyzjami. Zdążył już więc postać anty-fincherowska frakcja, wedle której „Social Network”, choć jest najciekawszym filmem roku, jest zbyt fajny i mądry dla Akademików. Siły zbierają także wróżbici z obozu „nic nie zdarza się dwa razy”, wyznający zasadę, że jeden reżyser nie może dostać dwóch Oscarów pod rząd. Ci wykluczają więc możliwość sukcesu filmów Danny’ego Boyle’a i braci Coen.
Gorączka złota przybierze na sile 25 stycznia, kiedy zostaną ogłoszone nominacje. Wtedy sama chętnie zajrzę do tego felietonu by zobaczyć ile z dzisiejszych prognoz się sprawdziło.