Magdalena Michalska-Lankosz: Klątwa Philipa K.D.

*Philip K. Dick pełni w Hollywood rolę banku pomysłów. Zaledwie w ciągu ostatniej dekady aż siedem jego tekstów – co znamienne – w znacznej przewadze kilkustronicowych opowiadań, posłużyło jako inspiracja fabularnych produkcji. A jednak, paradoksalnie, PKD nie ma szczęścia do ekranizacji. Większość z filmów opartych na jego prozie była słaba, zaś tych kilka udanych, nie odniosło sukcesu. Wszystko wskazuje na to, że podobny los czeka goszczących od tygodnia na ekranach kin „Władców umysłów”.*

Magdalena Michalska-Lankosz: Klątwa Philipa K.D.
Źródło zdjęć: © UIP

Wygląda na to, że nad prozą Philipa K. Dicka ciąży rodzaj niewytłumaczalnej klątwy. Jego proza ma wszelkie dane by stać się podstawa fascynujących adaptacji filmowych. Wszak jego pomysły są albo bardzo dobre, albo genialne. Ciekawe zarówno jako punkt wyjścia dla rozważań filozoficznych i sprawdzające się na poziomie zajmującej fabuły. Doskonale trafiają w sedno jednego z najbardziej podstawowych ludzkich lęków, że to co tu i teraz nie zależy tylko od nas, że istnieje wyższa siła/organizacja, która czyni z nas marionetki. Co więcej, rzesze fanów PKD zaludniające cały glob, powinny być gwarancją imponującej frekwencji w kinach.

Nie dziwne zatem, że aż trzynaście tekstów Dicka stało się podstawą filmów, czyniąc go jednym z najczęściej ekranizowanych pisarzy XX wieku. A jednak, żaden z tych obrazów nie stał się komercyjnym hitem. Ba, żaden nawet nie zwrócił zainwestowanych w niego pieniędzy. Najbliżej sukcesu był Steven Spielberg, którego zrobiony za 102 miliony dolarów „Raport mniejszości” (2002) z Tomem Cruise’em, Collinem Farellem i Samanthą Morton przyniósł 132 miliony zysków na amerykańskim rynku. Niestety, zwrot budżetu produkcji nie jest jeszcze finansowym sukcesem w Hollywood. Fabryka Snów uznaje film za rentowny dopiero gdy wpływy z niego przekroczą sumy wydane na jego produkcję trzykrotnie. Resztę obrazów opartych na prozie Dicka należy więc uznać za sromotne porażki finansowe. Niektóre z nich są absolutnie zrozumiałe. Na przykład fatalne „Next” z 2007 roku (na podstawie opowiadania „The Golden Man”) z Nicolasem Cage’em, którego zyski były niemal czterokrotnie niższe niż budżet. Ale już trudno wytłumaczyć klęskę ciekawego – zarówno formalnie jak i na poziomie interpretacji prozy Dicka – „Przez ciemne zwierciadło”. Oparty na powieści pod tym samym tytułem film, który łączy grę aktorów z animacją, z udziałem takich gwiazd jak Keanu Reeves i Robert Downey Jr., z zainwestowanych w niego 8,5 miliona dolarów, zwrócił zaledwie 5,48.

Statystki można by mnożyć, ale ważniejsze, że prawie zawsze historia tych filmów jest taka sama: dobry początek akcji i gwiazdy w obsadzie, potem słaby start w kinach i zyski niedorównujące inwestycji. Gdzie więc tkwi błąd? Może w tym, że gros z Dickowskich filmów opartych jest na kilkustronicowych pomysłach, które mogą służyć jedynie jako punkt wyjścia dla fabuły. Resztę muszą dopracować hollywoodzcy scenarzyści, którzy za Dickiem nie nadążają. Weźmy na przykład film „Paycheck” z 2002 roku, w reżyserii Johna Woo. Można wprawdzie dyskutować czy szczera twarz Bena Afflecka jest odpowiednia do roli genialnego inżyniera, ale nawet mimo jego udziału film trzyma się dobrze przez pierwsze 45 minut. Przypomnijmy – historia dotyczy faceta, który świadczy usługi korporacjom komputerowym – potrafi skopiować i udoskonalić najbardziej zaawansowane technologie wymyślane przez konkurencję. Zarabia za to mnóstwo pieniędzy, ale ceną jest czyszczenie jego
umysłu po każdej takiej robocie. Po ostatnim zleceniu, za które miał dostać bajońską sumę, budzi się bez kasy, za to z koperta wypełnioną bezwartościowymi rzeczami (papierosy, bilet na autobus, itd.). Choć, jak na geniusza, trochę za wolno orientuje się do czego będą mu owe przedmioty potrzebne, ale to jeszcze można filmowi wybaczyć. Gorzej gdy z zastraszonej zwierzyny ściganej przez organizację, która ma bardzo złe zamiary (zresztą, nie tylko w stosunku do niego), bohater zmienia się w superherosa, który samotnie będzie ocalał świat i obniżonym głosem wygłaszał frazesy w stylu „Jeśli pokażesz komuś przyszłość, zniszczysz jego przyszłość”. Gdzie tu duch Dicka, gdzie jego paranoje, gdzie jego przekonanie, że nie da się wygrać z siłami rządzącymi tym światem? Wszystko, co najcenniejsze dla czytelników PKD, scenarzyści rozmieniają na hollywoodzkie drobne: jak gra znany aktor to nie może przegrać, jak widz ma płacić za bilet to niechże ma happy end. Po co w takim razie jest im Dick? Wydaje się, że służy im
wyłącznie jako dawca pomysłów – z których, nie mając własnych, skwapliwie korzystają, nie przejmując się atmosfera i wymową jego tekstów. Nawet, w moim zdaniem, dość udanych „Władcach umysłów” (kolejny kwiatek jeśli idzie o tłumaczenie tytułu), najgorzej wypada najbardziej z ducha Dickowski pomysł. Wszystko to, co dzieje się między głównymi bohaterami (Emily Blunt i Matt Damon) jest intensywne, żywe, świetnie zagrane. Sceny z członkami tytułowego Adjustment Bureau wypadają już gorzej.

Znamienne, jest że najbardziej udane filmy na podstawie Dicka miały za podstawę powieści. Filmowcy nie musieli sami dopowiadać do nich akcji, zmyślać i kombinować. Jednak i one – nawet tak genialne jak „Blade RunnerRidleya Scotta, w kinach szczęścia nie miały. Nie trafiły na swój czas, nie zostały zrozumiane i na to, by w pełni odkryto ich walory musiały czekać lata. Ale może właśnie przypadek „Blade Runnera” powoduje, że twórcy filmów nie zrazili się do Dicka, że wciąż szukają sposobu jak pokazywać jego prozę w kinie. W produkcji jest w tej chwili brytyjski serial na podstawie powieści „Człowiek z Wysokiego Zamku”, zapowiedziano remake „Total RecallPaula Verhoevena.

Plotki głoszą, że Arniego zastąpi w nim Colin Farrell, wciąż na szerszą dystrybucję czeka zrobione w 2010 roku „Radio Free Albemuth”. Krążą słuchy, że powstaną też ekranizacje „Ubika”, prequel „Blade Runnera” i „ „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”. Może uda się przełamać klątwę.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)