Magdalena Piekorz o nowym projekcie: Lubię kontrolowaną improwizację

O premierze "Czyż nie dobija się koni?”, ostatnich tygodniach prób i tym, że sztuka nie znosi kompromisów, z reżyserką i dyrektor artystyczną częstochowskiego Teatru, Magdaleną Piekorz, rozmawia Ewa Oleś.

Magdalena Piekorz o nowym projekcie: Lubię kontrolowaną improwizację
Źródło zdjęć: © fot. Piotr Dłubak | Piotr Dłubak

Kilkadziesiąt osób na scenie: aktorzy, tancerze, muzycy, statyści! Cztery miesiące bardzo wyczerpujących prób… Nie myślałaś, aby swą dyrekturę zainaugurować spokojniej, zrealizować kameralną sztukę na maksimum trzech aktorów?

Nie, bo lubię adrenalinę… (śmiech) Nie boję się wyzwań ani w teatrze, ani w filmie. Duże realizacje mnie nie przerażają. W 2009 r. na deskach Teatru Rozrywki w Chorzowie wyreżyserowałam spektakl "Oliver!”, w którym grało ponad sto osób, w tym czterdzieścioro dzieci. To było wielkie wyzwanie i fantastyczna przygoda. A poza tym o realizacji "Czyż nie dobija się koni?” marzyłam od bardzo, bardzo dawna.

W jednym z wywiadów – jeszcze przed objęciem stanowiska dyrektora artystycznego częstochowskiego Teatru – powiedziałaś, że jak dotąd nie udało Ci się znaleźć odpowiedniego zespołu artystycznego, z którym mogłabyś ten projekt zrealizować.

Mówiąc o odpowiednim zespole aktorskim, miałam na myśli pewną różnorodność typów, charakterów. Przed wakacjami obejrzałam kilka spektakli częstochowskiego Teatru i stwierdziłam, że z tym zespołem, który jest bardzo zróżnicowany pod względem wieku, emploi, to musi się udać. Podczas pierwszego spotkania z aktorami, po wakacjach, patrzyłam na nich już przez pryzmat konkretnych ról (śmiech).

Czy kultowy film Sydneya Pollacka z 1969 r. był dla Ciebie źródłem inspiracji przy realizacji spektaklu?

Był i jest źródłem zachwytu. Oglądałam go kilkanaście lat temu, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ale przed rozpoczęciem prób celowo po niego nie sięgnęłam, aby się nie sugerować. Zresztą film i teatr to dwie różne muzy. Adaptację sceniczną na podstawie powieści Horace’a McCoya zrobił dla potrzeb naszego spektaklu Krzysztof Knurek.

Obraz
© fot. Piotr Dłubak | Piotr Dłubak

Jak obecnie wygląda logistyka prób?

Próby podzielone są na różne sekwencje i etapy. Próby analityczne mamy już za sobą. Od kilku tygodni spotykamy się na scenie. Pracujemy w grupach: spotykamy się z konkretnymi parami tanecznymi i poszczególnymi postaciami. Odrębne próby są ze statystami. Coraz częściej bywa tak, że staramy się łączyć poszczególne sceny w ciągi fabularne. Równocześnie trwają próby choreograficzne, które prowadzi Kuba Lewandowski ze swoją asystentką, Kingą Dudą. Podczas prób zbiorowych widzę, gdzie jeszcze są dziury, niedostatki. Czasem jest tak, że jakąś scenę mamy już zrobioną, a ona w dalszym przebiegu akcji się nie sprawdza i trzeba ją wyrzucić, zastąpić inną. Wiele już zrobiliśmy, ale proces twórczy jest w toku.

Dwa miesiące temu Teatr ogłosił casting, poszukiwani byli tancerze amatorzy. Ale do teatralnego maratonu doangażowaliście – wraz z choreografem Jakubem Lewandowskim – kilkanaście osób, które tańczą zawodowo.

Akcja spektaklu rozgrywa się w trakcie maratonu tańca w Ameryce lat 30., podczas Wielkiego Kryzysu. Wówczas, w tych szatańskich maratonach, które wymyślił amerykański show-biznes, brali udział zarówno amatorzy, jak i profesjonalni tancerze. W zasadzie przychodził, kto chciał. Każdy miał inną motywację: niektórzy nie mieli za co żyć, cierpieli głód i chcieli wygrać znaczącą jak na owe czasy sumę pieniędzy, aby wyjść z biedy, inni marzyli o wyrwaniu się z marazmu, zrobieniu kariery. Dlatego w tym spektaklu nie chodzi tylko o taniec w rozumieniu układu choreograficznego. Tutaj…

…taniec służył upokorzeniu?

Był narzędziem. Jednym z wielu. W amerykańskich maratonach nieważne było, jak kto tańczy. Wygrywał ten, kto przetrwał na parkiecie kolejne dni i noce, w zasadzie bez odpoczynku.

Kim są bohaterowie McCoya?

To ludzie postawieni w obliczu sytuacji krańcowej. Tańczą po kilkadziesiąt godzin w ogromnym zmęczeniu, na granicy utraty przytomności, ocierając się o śmierć. Są obnażani i pozbawiani godności. Maraton taneczny, który – teoretycznie – mógł być dla nich szansą na zmianę sytuacji bytowej, staje się kolejnym rozczarowaniem. W tym świecie nie istnieją żadne wartości.

Obraz
© fot. Piotr Dłubak | Piotr Dłubak

Maratonem zarządzają ludzie z show-biznesu: demoniczny Rocky i jego pomocnik Nickie, są też sponsorzy i "opiekunowie”, a także panie z Ligi Obrony Moralności. Brzmi współcześnie…

Tak, bo świat się nie zmienia, nasza mentalność też niewiele. W każdej epoce znajdą się Rocky i jego pomocnicy. A igrzyska istniały już w starożytności i z grubsza polegały na tym samym. Oczywiście obecnie nie bieda ani nie głód decyduje o tym, że ludzie zgłaszają się do show. Raczej chodzi o zrobienie szybkiej kariery, dorobienie się, sławę, poklask. W "Czyż nie dobija się koni” jedna z par – Mary i Vee – podpuszczona przez prowadzących, bierze ślub na oczach spragnionej wrażeń publiczności. Płacą za to wysoką cenę. Ale… czy to tak bardzo różni się od tego, co teraz obserwujemy? Na przykład telewizja emituje program pt. "Ślub od pierwszego wejrzenia”. Oklaskujemy coś, co jest oparte na cudzej krzywdzie, jest głupie i niemoralne.

Maraton taneczny opisany przez McCoya jest metaforą życia?

Ten maraton można traktować jak arenę życia. Gloria, w powieści, wypowiada takie zdanie: Ten maraton jest jak karuzela, z której w jakimś momencie się wysiądzie i będzie się w tym miejscu. Bohaterowie „Czyż nie dobija się koni?”, biorący udział w maratonie w nadmorskiej tancbudzie, nie zyskują niczego oprócz straconych złudzeń. Są w punkcie wyjścia. McCoy, który był zaliczany do pisarzy egzystencjalistów, zadaje jeszcze jedno kluczowe pytanie: Na ile przeznaczenie rządzi naszym losem?

W "Czyż nie dobija się koni?” świat dzieli się na oprawców i ofiary?

A może jedni stają się drugimi…

W powieści główni bohaterowie są mocno zarysowani, reszta jest zaledwie naszkicowana. Ty wraz z Krzysztofem Knurkiem, twórcą adaptacji, dajecie pozostałym postaciom pełniejsze życie.

Chcieliśmy, żeby każda z postaci miała swój przebieg podczas całego spektaklu. Aktorzy będą na scenie od pierwszej do ostatniej minuty przedstawienia. Staramy się to zbudować każdą z postaci tak, żeby pokazać zależności między bohaterami, uwypuklić ich motywacje, pokazać ich wielowymiarowość.

Widzę pewne podobieństwo tematyczne z Twoimi filmami dokumentalnymi. Jako reżysera interesuje Cię człowiek w sytuacji zagrożenia?

Tak, podobnie jest w niektórych moich filmach fabularnych. Interesuje mnie człowiek, zwłaszcza w sytuacji, kiedy jego wolność zostaje zagrożona lub kiedy musi się z czymś zmierzyć – np. z traumą, zapętleniem w jakiejś relacji, z sytuacją, która go przytłacza. Człowiek, niezależnie od czasu czy miejsca, w którym żyje, przeżywa takie same dramaty, tak samo się zakochuje, rozstaje, rozczarowuje się światem albo ten świat go zachwyca.

Do premiery pozostały cztery tygodnie, czy na tym etapie pracy tekst nadal Cię zaskakuje?

Tak, cały czas. W mojej głowie pojawiają się nowe pomysły, tropy inscenizacyjne. Nie powstała jeszcze jedna, obligatoryjna wersja scenariusza. Oczywiście nadejdzie taki moment, i to już niebawem, kiedy będę musiała powiedzieć stop i uznać, że ta wersja, którą obecnie próbujemy, jest już absolutnie zamknięta. Natomiast jeszcze na tym etapie pojawiają się zmiany, które – mam nadzieję – pogłębiają temat.

Obraz
© fot. Piotr Dłubak | Piotr Dłubak

Jesteś reżyserem, który improwizuje na scenie, czy trzymasz się dość rygorystycznie swojej pierwotnej wizji? Pozwalasz aktorom na to, aby proponowali pewne rozwiązania, poddawali pomysły?

Tak jak w jazzie, lubię kontrolowaną improwizację. Oczywiście muszą być ramy, założenia, wokół których postaci się poruszają. Pilnuję, żeby był odpowiedni timing w spektaklu, żeby wszystko było spójne i logiczne. Ale w ramach konkretnych scen dopuszczam improwizacje. Aktorzy wnoszą wiele pomysłów. To jest dobre, bo dzięki temu stają się współtwórcami tego spektaklu.

Bardzo ważną rolę w spektaklu odgrywa muzyka. Do współpracy zaprosiłaś znany częstochowski big-band Five O’Clock Orchestra. Muzycy nie tylko grają na instrumentach, ale także biorą czynny udział w przedstawieniu.

Panowie są wspaniali, bardzo szybko weszli w teatralny świat, odnaleźli się w spektaklu. To nie jest band, który tylko przygrywa. Muzycy wykonują na scenie różne minizadania aktorskie: robią sobie przerwy w graniu, jedzą kanapki, chodzą po scenie, ktoś ćwiczy prymki, ktoś z kimś rozmawia. Zachowują się tak, jakby grali podczas prawdziwego maratonu.

Wprowadzasz do realizacji uwspółcześnienia, polskie realia?

Zdecydowanie oparłam się na realiach epoki, czyli akcja rozgrywa się w Ameryce, w czasie Wielkiego Kryzysu. W pewnym sensie będzie to spektakl historyczny: poprzez kostium, scenografię, które oddadzą klimat epoki. Myślę, że to nadaje temu przedstawieniu określoną poetykę. A współczesne jest to, co się dzieje na scenie i między ludźmi. Jeżeli to wszystko chcielibyśmy na siłę dopasować do współczesnych realiów, weszlibyśmy w takie "żyćko”. Nie byłoby żadnej umowności, nie budowalibyśmy metafory. Nie chodzi mi o to, aby pokazać hucpę i tandetne współczesne show. Nie chcę też, aby widz, zasiadający w teatralnym fotelu, czuł się zupełnie komfortowo. Chciałabym, aby odniósł wrażenie, że ten maraton dzieje się tu i teraz, żeby poczuł krew, pot i łzy bohaterów.

Jako artystka jesteś odważna, podejmujesz ryzykowne decyzje?

Ostatnio zastanawiałam się, czy to odwaga czy szaleństwo (śmiech). Lubię wyzwania, nie znoszę prowizorki w sztuce, połowicznych rozwiązań. Jeżeli chodzi o odwagę, to twórca, który chce opowiadać o ważnych rzeczach, musi ją mieć. Jednym z najbardziej ekstremalnych doświadczeń, zarówno prywatnie, jak i zawodowo, była dla mnie realizacja dokumentu pt. "Znaleźć, zobaczyć, pochować” (2001), opowiadającego o masakrze w Srebrenicy. Byłam kilka miesięcy w Bośni, towarzyszyłam kobietom, które pochowały bliskich, byłam przy ekshumacji zwłok ich najbliższych. Lały się łzy. Te kobiety miały potrzebę opowiadania o tym, co je spotkało… Kiedy z ekipą realizacyjną wracaliśmy do hotelu, nikt nie był w stanie rozmawiać. Po powrocie do Polski miałam zapalenie mięśni z kumulacji stresu…

Na twojej stronie internetowej przeczytałam takie zdanie: "Podziwiam upór dzieci w niekończących się próbach wstawania".

To jest myśl, która mi przyświeca od dawna. Dla mnie sukces to nie tylko osiągnięcia, ale także umiejętność podnoszenia się z porażek, upadków. Dziecko ma tak, że raz upadnie, drugi raz, ale chęć poznawania świata jest tak duża, że wstaje i idzie dalej. Moje doświadczenia życiowe mnie zahartowały. Opanowałam lęk np. przed tym, jak będę postrzegana, oceniana. Wartościuję. Nie dzielę włosa na czworo. Wymagam od siebie, ale i od innych też zaczęłam. Cieszę się życiem. Nie jestem malkontentem.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmowę przeprowadzono 12 XII 2018 r.

Obraz
© fot. Piotr Dłubak | Piotr Dłubak

"Czyż nie dobija się koni?” - film zrealizowany przez Sydneya Pollacka, wchodzi na ekrany kin w grudniu 1969 r. Kilka miesięcy później został obwołany jednym z najważniejszych obrazów w dziejach amerykańskiej kinematografii. Nominowany m.in. do Oscara, Złotych Globów, nagrody BAFTA. W 1970 r. nominację do Oscara za rolę Glorii otrzymała Jane Fonda, a najlepszym aktorem drugoplanowym okazał się Gig Young grający Rocky’ego.

Horace McCoy - urodził się w 1897 r. w Peagram (Stan Tennessee). W czasie pierwszej wojny światowej był pilotem. Pracował jako komiwojażer, reporter, aktor, redaktor, zaczął także publikować opowiadania. W ciągu 20 lat pracy w Hollywood – do śmierci (1955) napisał blisko 70 scenariuszy filmowych. Powieść "Czyż nie dobija się koni?” była jedną z pięciu jego powieści. Choć przyjęta entuzjastycznie przez amerykańską krytykę, prawdziwy rozgłos zyskała dopiero w Europie. Marleaux, Gide, Sartre uznali ją za pierwszą amerykańską powieść egzystencjalną, a jej autora stawiali na równi z Hemingwayem i Faulknerem.

Źródło artykułu:WP Film
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)