Mała apokalipsa
Usiądźcie wygodnie. Zrelaksujcie się. Pomyślcie o czymś miłym. Zróbcie kilka głębokich wdechów. I jeszcze kilka. Zapnijcie pasy. Nie ma? No to jesteście tu na własną odpowiedzialność. Dla osób z lękiem wysokości i astrofobią polecamy siadania z brzegu rzędu.
11.10.2013 | aktual.: 23.02.2018 15:39
Być może ucieczka z sali będzie jedyną metodą zapobiegającą przed omdleniem. Przed nami wyprawa roku. Ladies and Gentlemen We Are Floating in Space! "Grawitacja" Alfonso Cuaróna zaczyna się od 13-minutowej sekwencji nakręconej w jednym ujęciu. Od strony reżyserskiej i operatorskiej jest to absolutny majstersztyk. To scena o podobnej sile oddziaływania, co pamiętna, misternie skonstruowana, jednoujęciowa scena z "Pokuty" Joe Wrighta. Tyle, że Wright kręcił swój materiał w autentycznych dekoracjach i scenerii, a u Cuaróna wszystko powstało na tle zielonej płachty i przy pomocy komputerów. Nie umniejsza to jednak w najmniejszym stopniu "Grawitacji", ponieważ już w pierwszej scenie d r y f u j e m y w p r z e s t r z e n i k o s m i c z n e j wraz z bohaterami. To niezwykłe osiągnięcie – w samym prologu kazać uruchomić widzom zawieszenie niewiary i pozwolić im ponieść się obrazowi. Kamera stałego współpracownika Cuaróna, Emmanuela Lubezkiego, wyczynia nieprawdopodobne ruchy, swobodnie i dynamicznie migrując od bohatera do bohatera. Czujemy się jak jeden z nich - całkowicie zbędne okazują się wizualne ekwiwalenty ujęć w stylu POV, czyli zaznaczanie nosa, używanie przesłon (czyli mruganie), czy głęboki oddech z off-u.
Od strony fabularnej film przypomina ilustrację Prawa Murphy'ego – z każdą minutą zagrożenie życia jest coraz większe, klimat się zagęszcza, co w znakomity sposób potęguje ścieżka dźwiękowa autorstwa Steven Price'a. Gdy po prologu na placu boju zostają już tylko dr Ryan Stone ( Sandra Bullock ) i „swojak” Matt Kowalski ( George Clooney ) "Grawitacja" (swoją drogą – co za ironiczny tytuł!) przybiera konstrukcję sinusoidy: raz atmosfera wzrasta we wbijającym w fotel tempie, raz opada spokojnie. Z suspensem jest tu jak z tlenem w zapasach bohaterki Bullock - kiedy go nie ma, oddychamy gorączkowo i pospiesznie, kiedy się pojawia - wzdychamy z ulgą. Podobnie kontrastowo zostały potraktowane ujęcia: albo mamy ujęcia w planie ogólnym bezkresu wszechświata
i Ziemi z kosmicznej perspektywy, albo dominują intymne zbliżenia na twarze aktorów.
REKLAMA
Na poziomie gatunkowym opowieść jest absolutnie nieprawdopodobnym, galaktycznym survivalem - natłok przeszkód, na jakie napotykają bohaterowie, dawno zmiotła by ich w pył - ale to nie ma najmniejszego znaczenia. "Grawitacja" bowiem jest jak przejażdżka rozpędzonym rollercoasterem ku ostatecznej katastrofie. Oglądamy na ekranie możliwie najlepiej sfilmowaną, prywatną, małą apokalipsę, więc czepiać się niewiarygodnej fabuły i wtrętów pseudo-filozoficznych w "Grawitacji" to trochę tak, jak narzekać na wątłe eko-przesłanie w Cameronowskim "Avatarze" – film jest bowiem być może największym do tej pory wizualnym osiągnięciem sztuki filmowej w gatunku science-fiction. To bezwstydny zwrot ku Kinu Atrakcji i obezwładniające przeżycie filmowe - i nie może drasnąć go żadna negatywna opinia. Cuarón przeżywa teraz swój czas; jego film jest wykalkulowany i dopieszczony w najdrobniejszym szczególe (patos i siermiężność niektórych rozwiązań może drażnić, ale były zamierzone). Nie da się ukryć, że twórca liczy na sukces zarówno kasowy, jak i artystyczny. Ten pierwszy - już w kilka dni po amerykańskiej premierze, ma już zapewniony. A za kilka miesięcy wielu członków ekipy wejdzie pewnikiem na czerwony dywan w Los Angeles i odbierze złote statuetki. Tego im życzę, a póki co z niecierpliwością czekam na kolejny seans. Odkąd mamy "Grawitację" wizyty w planetariach będą już tylko jarmarczną rozrywką przeszłości.