Zamiast leżeć na plaży w Dębkach z piwkiem w garści, każdy może się intelektualnie podręczyć na letnich projekcjach. Od kilku lat w naszym kraju obserwujemy „wysiew” festiwali filmowych. Już chyba każde miasto ma swój własny festiwal. I bardzo dobrze, popyt kształtuje podaż – podaż kształtuje popyt. W tym roku dyrektorom imprez filmowych w sukurs przyszła pogoda. Dzięki niebiosom, trzeba do kina, ileż można w jednym, czy drugim barze? Lepiej pomęczyć oczy niż wątrobę. Filmowcy zadowoleni, mogą pasożytować na bankietach i polansować swe twórcze, próżniacze ego łechtane pytaniami dociekliwych widzów. Widzowie wreszcie mają wrażenie, że ktoś nie traktuje ich jak opóźnionych w rozwoju (z całym szacunkiem), tylko daje coś wyrazistego, autentycznego. Kiniarze narzekają, że to czas stracony, ludzie nie kupują biletów. Ależ nie. Właśnie kupują i całymi tłumami szturmują sale kinowe. Tylko może inny repertuar niż normalnie, ale czy widownia też inna? Multipleksy i ich szefowie powinny częściej wyjeżdżać na
wakacje. Wtedy przychodzi czas na prawdziwe kino!
Kino trudne, czasem ekstremalne, drapieżne, czy dzika plaża pośród mew? Sukces frekwencyjny festiwalu Romana Gutka Nowe Horyzonty, wskazuje, iż to czego publiczność szuka we współczesnym kinie, jest do znalezienia poza repertuarem oferowanym zwykle przez komerchę różnych korporacyjnych dystrybucji. Organizatorzy tego festiwalu (szefową selekcji jest Joanna Łapińska) robią świetną robotę, bowiem gołym okiem widać jak z każdym rokiem polska widownia jest coraz bardziej świadoma tego, co się kręci na świecie, w jakim kierunku zmierza współczesny film. Nie straszny naszemu widzowi żaden Kim Ki Duk, Bela Tarr, czy Bruno Dumant. Nie zlęknie się Gaspara Noe, czy japońskiego retro-porno. Żeby dostać bilet na najbardziej chodliwe pokazy należało stoczyć walkę o świcie z budzikiem i zalogować się 8:30 na stronie, by wyszarpnąć wielotysięcznej konkurencji rezerwacje na upragnione seanse.
Po festiwalu we Wrocławiu przejeżdżając przez interesujący festiwal w Sarajewie, wylądowałem w Kazimierzu Dolnym nad Wisła. Impreza kiedyś kojarząca się ze swawolnym chillowaniem i rodzinnym kinem dla każdego, dziś pod kierownictwem „kochającej (dobre) kino” Grażyny Torbickiej, nagle nabiera drapieżności. O dziwo wyselekcjonowane przez Annę Stadnik ekstremalne propozycje Pablo Larraina („Post Mortem”, czy „Tony Manero”), czy skandalizujący emerytowany już „Nocny Portier” Liliany Cavani, przyciągały obfitą widownie i nawet w niedzielne popołudnie nie płoszyły z kin.
Poznań przez długi czas bronił się przed większymi imprezami filmowców, ale w końcu i ten bastion skapitulował. A to za sprawą naszego oskarowego laureata Jana A. P. Kaczmarka, który to sprawił, że - wydawało by się utopia - stała się rzeczywistością. Jak patrzę na imponujący program „Transatlantyku”, to chylę czoła, że już na pierwszej edycji będzie można zobaczyć tyle ciekawych, nieobecnych u nas jeszcze filmów.
Uff, jak dobrze, że są wakacje. Można w zacisznym spokoju sali kinowej odpocząć od tego co zazwyczaj w kinach.