Wśród filmów zgłoszonych do „europejskich Oscarów” pojawiają się najwybitniejsze obrazy, nakręcone na naszym kontynencie. Szczęśliwie, wydaje się, że kryterium artystyczne jest tu decydujące, dlatego do rąk członków Akademii (EFA) oprócz filmów mistrzów, jak np. Almodovar, trafiają perełki dostrzeżone przez wybrańców na ważnych imprezach sezonu.
Jednym z tytułów zgłoszonych do nominacji jest niemiecki „Stopped On Track” (polski tytuł mógłby brzmieć „Zatrzymany w drodze”) w reżyserii Andreasa Dresena. Tematem filmu jest odchodzenie. Główny bohater to przeciętny 40-latek, Frank (Milan Peschel) pracownik fabryki, ani za biedny, ani za bogaty. Gdzieś w połowie tego, co może osiągnąć w życiu, w szczęśliwym małżeństwie z Simone (Steffi Kuehnert), z którą mają dwójkę dzieci (14 – letnia Lili i młodszy o 7 lat Mika), dochodzi do dramatu. Frank w pierwszej, poruszającej scenie dowiaduje się, że jest poważnie chory. Tętniak nie nadaje się do operacji. To oznacza stopniową śmierć poprzedzoną zanikaniem poszczególnych funkcji mózgowych.
Rozpoczyna się powolne studium destrukcji ludzkiego życia, jak również istnienia rodziny. Frank przechodzi wszelkie podręcznikowe etapy rozwijania choroby, prowadzące do jego dezintegracji. Początkowo, jeszcze walczy, stara się normalnie żyć, czerpać radość z ostatnich chwil. Chce nacieszyć się dziećmi, nowym domem, ciepłem życia małżeńskiego. Potem powoli przechodzi poza nawias tego, co pozwala funkcjonować w układzie społecznym i rodzinnym.
Ciekawe, a zarazem przejmujące jest patrzenie, kiedy bohater zawieszony jest między dwoma etapami – już nienadającym się do życia, a jednocześnie zbyt wczesnym na odejście, zważywszy, że wciąż jest człowiekiem. Ojcem, mężem, synem. Czasem jest taki, jak go znają, czasem nieoczekiwanie okazuje się, że choroba zżera go coraz bardziej. Mimo całej miłości i poświęcenia rodziny staje się też ich największym balastem. Jakby przeciągał ich na drugą stronę, w otchłań oddalania się od życia.
Pierwsza zbuntuje się nastoletnia Lili, która ma swoje sportowe marzenia. Na końcu Mika, który jeszcze nie potrafi ani dobrze zrozumieć, ani dobrze nazwać tego, co się dzieje. Czy to już jest ten etap, że Frank musi odejść? Czy jeszcze żyje, choć jest już gdzieś indziej? Co to w ogóle oznacza? Jak długo jeszcze potrwa? Co jeszcze się wydarzy? Jak ta rodzina będzie żyć bez codziennych rytuałów opieki? Jak będzie żyć bez niego? Co po nim pozostanie?
Film mimo precyzyjnej wiwisekcji rytuałów pożegnania z chorym, jest niezwykle mocą afirmacją życia. Trwania w świecie, jaki by on nie był. Frank kurczowo trzyma się go, ma w tym pomocników. Ich więzy stopniowo się rwą, mimo że to nie zmienia ich wzajemnego uczucia. Jednak życie jest bezwzględne, egoistyczne. Zmarli muszą odejść, to jest też częścią życia.
Piszę o tym wszystkim, być może ujawniając zbyt wiele szczegółów filmu, ale tu nie o detale narracyjne chodzi. Sprawa jest o wiele głębsza. Rzekłbym egzystencjalna (przepraszam za niemodne słowo) i skrajnie na przekór różnego rodzaju lukrowanym wydmuszkom o śpiewaniu, ubieraniu, zdradzaniu. Jest tu prawda drogi, która każdy z nas przebywa.
Jak doczytałem w sieci, reżyser wspólnie z aktorami i współscenarzystką, improwizowali sceny i dialogi na planie. Rozpoczynając zdjęcia mieli tylko zarys fabuły (tzw. treatment). Czuć, że te wszystkie sytuacje wypływają z postaci, są ludzkie. To też metoda Mike’a Leigh, stosowana m.in. w doskonałych “Sekretach I kłamstwach”.
Jako autor filmu o podobnym temacie odchodzenia w związku z nagłą chorobą (“Moja Krew”), z tym większym zainteresowaniem obserwowałem jak twórcy “Stopped On Track” podeszli do problemu. Andreas Dresen uzyskał obraz bliski prawdy i natury człowieka. Nie szukał metafor, one znalazły się tu organicznie. Nic nie dopowiada oprócz tego, co widać. Wszystko rozumie się samo przez się.
Nie drażni nawet niemiecki język, który nie zawsze wydaje się właściwy, by mówić o subtelnościach. Nie drażni ostentacyjna prostota wykonania zdjęć, ani to że to taka rodzina przeciętniaków. Ba, to wszystko jest atutem. Podoba mi się surowość tego filmu, to że niczego nie próbowano dodawać na siłę, upiększać. Zdjęcia były robione na HD, co pewnie było związane charakterem pracy (improwizacje zazwyczaj pochłaniają dużo materiału oraz czasu na planie, kamery HD są tanie w użyciu i potrzebują mniej światła). Wydaje się też, że sposób ułożenia scen musiał być ostatecznie ułożony na montażu, mimo tego można w filmie odnaleźć klasycznie budowaną dramaturgię.
To dobry film, ale nie sądzę, by znalazł u nas dystrybutora. Mimo tego, dla tych, którzy chcą go zobaczyć, na pewno jest do zdobycia. Niech najlepszą rekomendacją do obejrzenia “Stopped n Track” będzie fakt, że na ostatnim festiwalu w Cannes, obraz otrzymał główną nagrodę (wspólnie z “Arirang” Kim-Ki-Duka) w konkursie Un Certain Regard.