Marian Opania: Aktorstwo to zawód piękny, ale diabelski
Marian Opania w młodości chciał być fizykiem jądrowym albo znanym podróżnikiem i zwiedzać świat. Życie zdecydowało jednak inaczej, choć sam przyznaje, że na początku chłopakowi z Puław nie było łatwo. Teraz mówi, że aktorstwo to zawód piękny, ale diabelski. Z aktorem rozmawialiśmy o pracy, wnukach i wielkich mistrzach tego zawodu.
href="http://mp3.wp.pl/p/strefa/artysta/48607,utwor,232093.html">Wysłuchaj wywiadu w wersji mp3Wysłuchaj wywiadu w wersji mp3
**
W "Czarnych kwiatach" Norwid opisuje ostatnie spotkania z wielkimi swojej epoki - Mickiewiczem, Słowackim, Chopinem. Czy pamięta Pan swoje ostatnie spotkanie z Gustawem Holoubkiem?**
Ostatni raz spotkaliśmy się w Teatrze Ateneum przy okazji premiery "Powrotu do domu" Harolda Pintera. Było to kilka tygodni przed jego śmiercią. Mogę powiedzieć, co zabrzmi może dość szumnie, że kochałem Gustawa. Imponował mi swoją wiedzą, intelektem, smakowaniem słowa. Kiedy mówił, zawsze było to interesujące. Nawet dowcipy, które słyszało się po kilka razy, brzmiały w jego ustach jak poezja. Przede wszystkim jednak był to dobry człowiek. Abstrahując od tego, że był naprawdę wielkim artystą, nie przeszkadzało mu to być zwykłym, fajnym kumplem. Grywaliśmy razem w kości, a w zamierzchłych czasach wypiło się czasem razem małą wódeczkę. Praca z nim nigdy nie była uciążliwa.
**
Słowem odszedł człowiek wyjątkowy...**
Jego śmierć jest stratą, której niczym nie da się załatać. Mówi się, że wszyscy są do zastąpienia. Otóż nie wszyscy. Z nim, jak ktoś powiedział, odeszła cała epoka - teatr, do którego czuło się szacunek, który się hołubiło, który z jednej strony był domem, z drugiej rodzajem świątyni ze specjalnym ceremoniałem. Nie można było gwizdać w teatrze, wejść na scenę w prywatnym okryciu. Kiedy komuś upadła rola, musiał ją przydepnąć.
**
Co spowodowało, że zdecydował się Pan zostać aktorem? Wcześniej podobno zamierzał Pan poświęcić się fizyce?**
Marzenia miałem różne - chciałem być fizykiem jądrowym ale też na przykład drugim Arkadym Fiedlerem i podróżować po świecie. Stała się rzecz zwykła - za pierwszym podejściem zdałem do szkoły teatralnej i dlatego, humorystycznie mówiąc, Polska nie ma własnej bomby atomowej. Pewnie moje marzenia o aktorstwie kluły się już od dzieciństwa, ale nigdy nie przypuszczałem, że dostanę się do szkoły teatralnej, i że ją przejdę tak gładko, wchodząc w ten potwornie ciężki, stresujący zawód, który niejednokrotnie bardzo nam doskwiera, powodując różne zawirowania psychiczne.
**
Czy łatwo było chłopakowi z Puław wziąć szturmem Warszawę?**
Wcale nie łatwo. Moi koledzy z roku byli utytułowani rodzinnie. Andrzej Zaorski, Damian Damięcki, Jolanta Wołłejko - to były nazwiska! W dodatku wszyscy z Warszawy. A ja szaraczek prowincjonalny pętałem się między nimi samotnie. Zaczepiano mnie, pytając, gdzie hoduję krowy. Odpowiadałem - w pałacu Książąt Czartoryskich. W końcu dostrzegli, że w tym mikrym chłopaczku coś drzemie, zaczęli zapraszać mnie na lody i bardzo poważne rozmowy artystyczne.
**
Z jakimi nastrojami rozpoczynał Pan życie zawodowe?**
Na początku drogi zawodowej człowiekowi wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy. Uważa, że jest alfą i omegą. Krytykuje i wszystko wie najlepiej. Potem na chwilę woda sodowa uderzyła mi do głowy. Teraz zbyt mocno stąpam po ziemi, żeby ulotne chwile sławy, brać za pewną monetę.
**
Powiedział Pan kiedyś, że aktorstwo to zawód piękny, ale i diabelski...**
Cóż, nie jest tajemnicą, że właśnie w naszym środowisku jest wiele załamań, odchyleń psychicznych, prób samobójczych. Widocznie ten zawód niesie ze sobą takie niebezpieczeństwa. Wpada się w różne zakręty życiowe i nałogi. Pracujemy na najczulszych strunach. Permanentny ekshibicjonizm psychofizyczny jest niezdrowy. Twierdzę, że aktora trudno nazwać prawdziwym mężczyzną - to fircyk, który goni za poklaskiem, pudruje się, robi sobie oko, żeby ładnie wyglądać na scenie. Jakiś rodzaj uświadomionego albo nieuświadomionego narcyzmu. Nie wszyscy potrafią się godnie starzeć, akceptując czas i przemijanie.
**
A Pan godzi się z przemijaniem?**
Od lat nie ma to już dla mnie najmniejszego znaczenia. Na początku, ze względu na moją młodocianą posturę, obsadzany byłem po warunkach, głównie w filmach, ponieważ nie było dla mnie ról w teatrze. Po czym nastąpił krótki okres - choć wtedy wydawało mi się, że to całe wieki - kiedy straciłem warunki stricte młodzieżowe. Potem przedwcześnie osiwiałem, utyłem i znów nie było dla mnie ról. Byłem zmuszony grać w niższych ligach. To było bolesne doświadczenie. Zaczęło się zaglądanie do kieliszka. To był bardzo trudny dla mnie okres. Przełomem była rola redaktora Winkela w "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy. Od tej pory Bóg pozwala mi utrzymywać się na fali. Oczywiście, raz jest lepiej, raz gorzej. Wybić się jest łatwo, utrzymać w czołówce bardzo trudno - zawsze to powtarzam.
**
Nawiązując do postaci Winkela i ludzi ze zwichniętym życiorysem, duchowo pokiereszowanych. Odnosi się pan do nich ze zrozumieniem?**
Wyłącznie tacy mnie interesują. Nie lubię ludzi wyprasowanych, noszących dumnie i godnie swoje oblicza...
**
Czy to jest podejrzane?**
Owszem, to tak jakby ktoś nie miał wyobraźni, że życie jest mocniej skomplikowane niż bycie tak zwaną gwiazdą. Lubię ludzi zwykłych, nie znoszę kabotyństwa, udawactwa, nie przepadam za wielkim światem. Jestem od zajęć i powinności zawodowych, czasem towarzyskich. Nie jeżdżę zbyt często na festiwale filmowe, choć kiedyś zdarzyło mi się być w Cannes i Locarno. Nie przepadam za tak zwanym wielkim światem, czerwonym dywanem i innymi atrybutami wielkiej gali. Staram się być jak najbardziej normalnym, szarym człowiekiem, nawet się cieszę, kiedy ludzie mnie nie zauważają.
**
I to się zdarza?**
Zdarza się... (śmiech). Czasem udaje mi się przejść główną ulicą miasta przez nikogo nie zauważonym. Traktuję to jako sukces.
**
Czy Pana zdaniem istnieją prawdziwe gwiazdy, bo rozumiem, że część osób tym mianem określana nie kwalifikuje się do tego terminu...**
Nie wiem kto wykreował pojęcie gwiazdorstwa, które jest raczej pseudo gwiazdorstwem. Jeśli miałbym kogokolwiek nazwać prawdziwą gwiazdą to Gustawa Holoubka, Tadeusza Łomnickiego, Jerzego Sturha i Jerzego Trelę - to pomnikowe nazwiska. Obecnie winduje się na piedestały ludzi, którzy zagrali w serialu, albo udatnie zaśpiewali jedną piosenkę. To dla mnie nieporozumienie. Nastały czasy, w których zanika prawdziwy profesjonalizm. Amatorzy, choć zdarzają się wśród nich oczywiście perełki, zalewają rynek. Poprzeczka prawdziwej sztuki zostaje mocna zaniżona. To poniekąd zasługa telewizji komercyjnych.
**
Co w takim razie trzyma Pana przez tyle lat w serialu "Na dobre i na złe"?**
Każdy aktor profesjonalnie podchodzący do zawodu widzi miałkość telenoweli, która ciągnie się latami. Myślę, że w odróżnieniu od wielu innych seriali "Na dobre i na złe" niesie z sobą pozytywne treści, edukuje medycznie i etycznie. Być może przedstawiane jest to w zbyt różowych barwach, ale świadomość, że nie jest się otoczonym wyłącznie przez wilki w owczej skórze i można spojrzeć na drugiego człowieka z ciepłem i zrozumieniem też jest potrzebna. Poza tym człowiek zżywa się z rolą. Nie jestem rozpieszczany nadmierną ilością dni zdjęciowych. Czasem jest to dla mnie nawet rodzaj oddechu po żmudnej pracy teatralnej. No i nie przeczę, wiąże się to też z jakimiś, nie specjalnie znowu wygórowanymi, finansami.
**
Czy w rzeczywistości zdarzyło się Panu być w tak sielankowej placówce medycznej jaką jest Leśna Góra?**
Rzadko bywam w tego typu placówkach. Na szczęście nie ma takiej potrzeby. Największą z moich dolegliwości, póki co, są kłopoty z kręgosłupem. Poza tym moja żona jest lekarzem, więc służbę zdrowia mam pod ręką. Ale jak już jestem w jakiejś placówce lekarskiej, niekoniecznie jako pacjent, to na ogół spotykam się z życzliwością. Być może jest to spowodowane tym, że jestem osobą znaną i jakby nie było byłym ordynatorem szpitala (śmiech).
**
Zawsze Pan podkreślał, że ma duszę Hamleta. Jak to się więc stało, że wdepnął Pan w kabaret?**
Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to właściwie całe życie śpiewałem. W czasach młodości byłem chłopakiem z gitarą. Nazywali mnie drugim Paulem Anką albo Presleyem. Na studiach byłem wzorowym uczniem profesora Ludwika Sempolińskiego, który proponował mi nawet angaż w Teatrze Muzycznym, który zamierzał powołać do życia. Czułem się Hamletem, dlatego zrezygnowałem z tej propozycji. Potem przez lata długo nie tykałem estrady i kabaretu.
**
Kiedy nastąpił zwrot akcji?**
Kiedy Marcin Wolski, jeden z twórców kabaretu radiowego "60 minut na godzinę" zaprosił mnie do tej audycji. Potem wszedłem do ekipy, która realizowała estradową wersję tegoż kabaretu. Należeli do niej - Andrzej Zaorski, Ewa Wiśniewska, potem Jurek Kryszak, Krzysio Kowalewski, Andrzej Fedorowicz i Tadeusz Ross. Przez lata występowałem z tym kabaretem, by wreszcie sławę w piosence zdobyć pracując z moim przyjacielem Wojtkiem Młynarskim w jego wspaniałych przedsięwzięciach muzycznych w Teatrze Ateneum, poświęconych Brelowi, Wysockiemu i Hemarowi. Stąd się wzięły me ciągoty kabaretowe. Teraz często występuję z moim przyjacielem Wiktorem Zborowskim, z którym tworzymy super duo. Zestawienie nas dwóch budzi wesołość. Postanowiliśmy to wykorzystać na scenie.
**
Drzemie w Panu rosyjska dusza, z właściwą jej tęsknotą i melancholią?**
Absolutnie się do tego przyznaję. Patrząc historycznie i rodzinnie na losy mojego rodu, to o te tereny moi przodkowie zawadzili. Niektórzy przyszli ze Wschodu, niektórzy z Włoch, po drodze zaplątał się jakiś Tatar. Ta mieszanka powoduje, że mam spory temperament, ale duszę bardzo szeroką, rzewną, romantyczną. Repertuar rosyjski ewidentnie mi leży. A utwór Jerofiejewa "Moskwa-Pietuszki" wprost uwielbiam.
**
Kultura czy natura, co jest Panu bliższe?**
Zdecydowanie jestem człowiekiem natury, który nie stroni jednak od kultury. Lubię zgłębiać historię. Moje lektury sprowadzają się obecnie do popularnonaukowych książek historycznych w rodzaju - "Pawi tron", "Imperium Wielkiego Mogoła", "Państwo Otmanów", "Cywilizacja Hunów", "Cywilizacja Celtów". To mnie interesuje. Beletrystyka ogranicza się do czytania powieści w radiu, nagrywaniu na taśmę. Prywatnie staram się czytać książki nieco bardziej skomplikowane.
**
Jakim jest Pan ojcem i dziadkiem?**
Na ten temat musiałaby się wypowiedzieć moja żona i bliscy. Jestem szalenie rodzinnym człowiekiem - bawiłem się ze swoimi dziećmi, bawię się z wnukami. Czasem, kiedy jestem w trasie, dzwonię, żeby dowiedzieć się, co słychać w domu, a żona mi odpowiada - Nastąpiła inwazja Hunów! To a propos moich wnuków. Bardzo żwawe istotki. Potrafią zdemolować dom raz, dwa. Mnie to w ogóle nie przeszkadza. Mogę leżeć spokojnie na kanapie, kiedy one wyczyniają dzikie harce.
**
Czy odradzał Pan synowi zawód aktora?**
Tak, nawet bardzo. Zresztą widział moje stresy, załamania i ponure nastroje. Myślał, że w jego przypadku będzie inaczej, a sam już wielokrotnie chciał rzucać aktorstwo. Kiedy przekornie sugeruję, czy chciałby, żeby jego dzieci, Filipek albo Kubuś byli aktorami, odpowiada - broń Boże.
**
Ale tak się stać może?**
Może. Choć starszy wnuk gra dobrze na gitarze i wszystko wskazuje na to, że raczej zostanie szarpidrutem (śmiech).
**
Jak przedstawiają się Pana najbliższe plany zawodowe?**
Jestem w próbach do najnowszej sztuki Havla w Teatrze Ateneum pod dyrekcją Izabelli Cywińskiej. Gram w przedstawieniu Teatru Telewizji "Złodziej w sutannie", opowiadającym historię księdza, który pomagał wykraść z Jasnej Góry, zaaresztowaną przez SB kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Mam też niedużą rolę w filmie Feliksa Falka "Obywatel NN". Moim marzeniem jest przygotowanie piosenek Jaromira Nohavicy - wspaniałego, czeskiego barda.