Nigdy nie byłam fanką filmów, w których dzielni Amerykanie, Brytyjczycy czy przedstawiciele innych nacji wykazywali swój patriotyzm walcząc o światową dominację. Można było się więc spodziewać, że najnowsze dzieło Shekhara Kapura, twórcy Elizabeth, nie przypadnie mi do gustu. I tak się stało, jednak nie z powodu samej tematyki a sposobu jej przedstawienia, który swoją patetycznością odstraszyłby niejednego, nawet najbardziej pozytywnie nastawionego widza.
Bohaterem Ceny honoru jest Harry Feversham (Heath Ledger)
, syn brytyjskiego generała i najlepszy kadet królewskiego regimentu. To szczęśliwy młody człowiek, którego żołnierska kariera i osobiste powodzenie w postaci związku z piękną Ethne (Kate Hudson)
wydają się być już przesądzone. Pewnego dnia ta spokojna egzystencja zostaje jednak brutalnie zakłócona. Korpus, w którym służy Harry ma być wysłany do Afryki, by tam zmierzyć się z armią sudańskich rebeliantów siejących śmierć wśród stacjonujących tam brytyjskich żołnierzy. To, co przez innych postrzegane jest jako życiowa szansa wykazania się i sprawdzenia w roli prawdziwego mężczyzny, dla Harry'ego jest niezrozumiałym posunięciem Brytyjskiego Imperium, chcącego za wszelką cenę i przy rozlewie krwi własnych ludzi utrzymać wysoką światową pozycję. Chłopak, niepewny tego, czy chce zginąć w imię takiej sprawy i w ogóle narażać życie tuż przed ślubem, rezygnuje ze służby. W rezultacie
ojciec wydziedzicza go, a trzej najlepsi przyjaciele i narzeczona, przekonani, że chodzi tylko o strach przez wojną,wysyłają mu białe piórka - symbol tchórzostwa. Harry zostaje sam, bez pieniędzy, w dodatku skazany na społeczny ostracyzm. Kiedy jednak dociera do niego wiadomość, że jego bliski druh Jack i cały regiment ma kłopoty, postanawia wyruszyć do Afryki. Ma nadzieję, że dzięki temu uda mu się oczyścić swoje imię, a przede wszystkim wspomóc w potrzebie dotychczasowych towarzyszy.
Historia przedstawiona w Cenie honoru rozgrywa się pod koniec XIX wieku, w czasach, kiedy najsilniejsze państwa Europy rywalizowały o podporządkowanie sobie najcenniejszych obszarów Afryki. Imperializm kolonialny okupiony był jednak krwawo, ale nie wolno go było głośno krytykować. Młodzi ludzie musieli po prostu być dzielni i odważnie walczyć o ekspansję Imperium Brytyjskiego, zamiast zastanawiać się nad słusznością tych kampanii. Człowiek kwestionujący tę postawę był z góry skazany na przegraną jako ktoś podważający trwałe społeczne konwenanse i zagrażający stabilności państwa. Właśnie dlatego tak ważna staje się w filmie postać Harry'ego, który bez wahania jest gotów dumnie służyć swojemu krajowi, jednak ma obiekcje co do prowadzenia ślepej walki w imię wątpliwego prawa Wielkiej Brytanii do podporządkowywania sobie innych narodów.
Oprócz tego historycznego wątku na czoło wysuwa się także problem zderzenia dwóch odmiennych kultur: imperialnej Anglii i dzikiego, pozbawionego sztucznych konwenansów świata, o którym zresztą tak naprawdę niewiele jeszcze w Europie się wiedziało. Młodzi oficerowie z doborowych pułków brytyjskich opuszczali swoje pałace, piękne parki, zielone prowincje i trafiali na afrykańską pustynię. I choć byli dobrze wyszkoleni w wojennym rzemiośle, przegrywali w obliczu straceńczej odwagi i pogardy dla śmierci i wroga cechujących muzułmańskich przeciwników, gotowych za wszelką cenę bronić swojej niezależności. Na klęskę skazało Brytyjczyków przede wszystkim ich przekonanie o wyższości i nieomylności własnego narodu. Taka postawa nie mogła im ujść bezkarnie.
Ze wszystkich Wyspiarzy jedynie Harry zdaje się to dostrzegać. Udowadnia to jego przyjaźń z tajemniczym wojownikiem Abu Fatmą (bardzo dobra rola Djimona Hounsou)
, kimś na wzór czarnoskórego Anioła Stróża. Ich relacje w czasie wspólnej wędrówki przez Sudan pozbawione są konfliktów. Choć obaj są wielkimi indywidualistami, nie ingerują w swoje odmienności,ale szanują się nawzajem i uzupełniają.
Nie można tu też pominąć ważnego wątku dojrzewania. Bo Cena honoru to również film o tym, jak młodzi chłopcy na wojnie szybko stają się mężczyznami. Jak tracą swoją niewinność, naiwność, zapał i wiarę w wyższe idee.
Fabuła filmu byłaby nawet ciekawa, gdyby nie tendencje do przerysowywania sytuacji i postaci. Motyw bohaterskiego odkupienia winy i lojalności wobec przyjaciół jest bardziej łzawy niż interesujący. Ckliwe i fatalne dialogi typu: Panie, przebacz mi, że przelałem krew bliźniego totalnie mnie odstraszyły. Momentami czułam się jakbym oglądała typowe wojenne amerykańskie kino, tyle że zamiast flagi USA co chwilę na ekranie powiewała brytyjska. Miałam wrażenie, że za chwilę pojawi się Bruce Willis i wzruszony wygłosi jakąś patriotyczną kwestię na temat dzielności swojego narodu, na wzór okropieństw płynących z jego ust w 'Łzach słońca'. Wszelkie moje dobre wrażenia na temat Ceny honoru zniweczyła też przeciągnięta końcówka filmu i przemowy w stylu: I choć armia i mocarstwa obracają się w gruzy, to pozostaje wspomnienie chwil spędzonych ramię w ramię z towarzyszami broni. Fuj!
Aktorstwo także pozostawiało wiele do życzenia. Wes Bentley, występujący w roli Jacka Durrance'a, najlepszego przyjaciela Harry'ego, tak doskonale prezentujący się choćby w American Beauty, tutaj nie wykorzystał w pełni swoich możliwości, jakby świat minionej epoki i historia obcego kraju były mu zupełnie dalekie i obojętne. Największe zastrzeżenia mam jednak do Kate Hudson w roli Ethne, ukochanej głównego bohaterka. Nie dość, że grana przez nią postać nie wzbudza sympatii jako kobieta, dla której od miłości ważniejsza jest opinia innych ludzi, to jeszcze sama aktorka zupełnie nie pasowała do roli. Hudson ma bardzo współczesną urodę i maniery nie przystające do wizerunku drobnej, kruchej przedstawicielki angielskiej arystokracji. Jest mało wiarygodna i nie można się oprzeć wrażeniu, że pojawiła się w filmie tylko po to, by swoim nazwiskiem przyciągnąć do kina fanów płci pięknej. Podobną rolę, tylko w
stosunku do kobiet, pełni też z pewnością Heath Ledger. Aktor pokazał jednak, że stać go na to, by unieść na barkach złożoną postać Harry'ego i mimo zastrzeżeń, wynikających głównie ze słabości scenariusza, jest w stanie spodobać się nie tylko dotychczasowym miłośniczkom jego urody i głębokiego, uwodzicielskiego głosu. Wszystkich zdecydowanie przyćmiewa jednak Djimon Hounsou w roli Abu Fatmy, jeden z najciekawszych czarnoskórych aktorów swojego pokolenia.
Wydawałoby się więc, że najnowsze dzieło Kapura można sobie z lekkim sercem odpuścić. A jednak jest jedna rzecz, dla której być może warto film zobaczyć. Są to niesamowite zdjęcia Roberta Richardsona, operatora takich produkcji jak 'JKF', Urodzeni mordercy, Pluton czy Kill Bill. Marokańskie surowe, egzotyczne, pustynne i górskie krajobrazy stanowiły malownicze tło dla przedstawionej historii. Dzięki zastosowanej tu technice zdjęcia aż kipią energią, kontrastem, barwami. Ich wyrazistość i magia porażają wręcz w scenie ucieczki Harry'ego i Abu przez pustynię - to jeden z najwspanialszych fragmentów jakie udało mi się ostatnio w kinie zobaczyć.
Ale sami musicie zdecydować, czy jest to w stanie Wam zrekompensować pozostałe, zdecydowanie nie najlepsze aspekty tego filmu.