Męczeństwo w imię kina
Film Arthura Penna wieńczy jedna z najbrutalniejszych i najbardziej rozpoznawalnych sekwencji filmowych: wykrzywione spazmatycznym tańcem śmierci, podziurawione dziesiątkami kul ciała dwojga kochanków zastygają w bezruchu. Oto rok 1967, reżyser właśnie zabił kino. Zrywając z ostrożną estetyką przemocy, która ułatwiać miała bierny udział w sterylnych hollywoodzkich przedstawieniach, Penn zatrzasnął pewien rozdział z hukiem. Zapomnijmy o Rico z "Małego Cezara", Tomie Powersie z "Wroga publicznego" i Diksie Handleyu z "Asfaltowej dżungli"; oni na dobrą sprawę nigdy nie umarli. Żyją nadal, unieśmiertelnieni na czarno-białych kadrach, wciąż zuchwali i niepokonani. Za każdym razem gdy oglądamy ich perypetie na nowo, wciąż ujść mogą z życiem. Wystarczy w odpowiednim momencie nacisnąć "stop".
Bonnie (Faye Dunaway) i Clyde (Dustin Hoffman) takiej szansy nigdy nie otrzymali. Gdy młoda kelnerka spotkała byłego skazańca, ich los został przypieczętowany. Oni zginą naprawdę, niezależnie od tego, w którym momencie zatrzymamy film lub wyjdziemy z kina. Widmo zagłady towarzyszy tej dwójce od samego początku. Wiedzą to ich najbliżsi ("Umrzesz", mówi przygnębiona matka Bonnie), wiedzą ścigający ich policjanci. Wiemy to również my, na długo zanim krwią spłyną jego okulary i jej sukienka. W swej brawurowej eskapadzie Bonnie i Clyde stają się nierozłączni: razem rabują banki i umykają pościgom, razem śmieją się i płaczą, razem też zginą. A gdy w końcu zdadzą sobie z tego sprawę, pozostanie im jedynie pojedyncze spojrzenie. Spojrzenie, które powie więcej niż niejedne słowa.
To właśnie celebracja tej więzi jest dla Penna najważniejsza; odrzuca on jednostronność historycznej perspektywy, wzbogacając żywoty swych bohaterów pełnowymiarowymi emocjami. Clyde Barrow i Bonnie Parker w niczym nie przypominają tu swych nikczemnych sylwetek z wczesnych kronik i policyjnych doniesień z lat trzydziestych. Flirtują, bawią się, kłócą. On uwodzi nienagannymi manierami ("Witam. Jesteśmy gangiem Barrowa. Przyszliśmy obrabować wasz bank."), ona pisuje nostalgiczne wiersze. Żyją chwilą, kochają, pragną. Zabijają też ludzi, ale paradoksalnie nie ma to większego znaczenia, bo na blisko dwie godziny sami się nimi stają, czego wyraźnie odmówiono im, mordując bez litości. Dlatego finałowej masakrze, brutalnej i nieludzkiej, towarzyszą szok i osłupienie. Sterylną śmierć zastąpiło cierpienie, jakiego kino nigdy wcześniej nie widziało.
W tym jednym momencie zmieniło się wszystko. Podniosła się kurtyna złudzeń, oddając scenę dekadzie wizjonerskich demitologizacji. Bonnie i Clyde zginęli więc w imię sprawy. Pierwszy raz 23 maja 1934 roku, stanowiąc cierpką przestrogę dla podobnych im rzezimieszków. Drugi - w 1967 na taśmie filmu Penna. Czy zasadnie? Za każdym razem, gdy oglądam ten przykry finał, rozdziera mnie niepewność - obrazić się na reżysera, czy składać mu pokłony? Oto przecież kinowy ekran przestał być nośnikiem teatralnej umowności. Ale czy niecierpliwe i bezlitosne oko voyeura, którym coraz częściej staje się obiektyw kamery, naprawdę niesie ze sobą tyle dobrego?