"Midsommar". Przerażający horror nakręcony w biały dzień
Koniec roku szklonego, parno, duszno, czas na wakacje. Ale u Ariego Astera urlop kończy się koszmarem gorszym niż ciepła wódka z all inclusive. Będą krew, pot i łzy. "Midsommar" to najokropniejszy film tego lata, który koniecznie musicie zobaczyć.
25.06.2019 | aktual.: 26.06.2019 12:05
Wystarczy wyjrzeć za okno, żeby przekonać się o niebagatelnym rozmachu kampanii reklamowej nowego filmu Ariego Astera. Słońce praży niemiłosiernie, a dzień zdaje się nie mieć upragnionego końca. Oto, zarówno na ekranie, jak i na dworze, mamy do czynienia z sytuacją cokolwiek osobliwą: ciemność niesie ukojenie, mrok jest sprzymierzeńcem.
Niejako zaprzecza to niepisanej nadrzędnej zasadzie horroru, całkiem sensownie mówiącej o tym, że najciemniej jest tam, gdzie nie sięga światło przysłowiowej latarni. U Astera drapieżniki polują na długo przed zmierzchem.
Niektóre media wytrwale tłuką nam do łba, że Szwecja dawno już nie istnieje. Bynajmniej. Ba, gdzieś na północ od Sztokholmu, za górami i za lasami, tam, gdzie nie sięga żadna sieć komórkowa, pomieszkuje zakonserwowana komuna kultywująca tradycje sprzed lat. Kulminacyjnym momentem dopinającym kolejny cykl życia, według którego funkcjonuje owa społeczność, jest dziewięciodniowe święto przesilenia letniego. Coś na kształt wypadkowej nocy Kupały i dożynek.
Jako że jest to okazja wyjątkowa, szwedzki student Pelle zabiera do kraju rodzinnego zainteresowanych antropologią przyjaciół z Ameryki. Pośród nich jest Dani, młoda dziewczyna naznaczona rodzinną tragedią i przez to wytrącona z psychicznej równowagi, krucha i rozedrgana. Już sama przynależność gatunkowa omawianego filmu (i sugestywne zwiastuny) zdradza, że nie będzie to zwyczajny wakacyjny wypad. I, zgodnie z oczekiwaniami, Aster (bez)ceremonialnie przeciąga całą ferajnę po kilem.
Odosobniona osada pełna niepokojąco serdecznych ludzi – to znamienne, że kino grozy, a może i samo życie, nauczyło nas bać się życzliwości – wydaje się być wyjęta z dziecięcego obrazka. Domy i budynki gospodarcze pobudowano na kształt figur geometrycznych, można by przysiąc, że kwiaty maźnięto kredkami świecowymi, a wszystko jest laboratoryjnie sterylne, choć przecież mówimy o środku gęstego lasu położonego z dala od cywilizacji. U Dani, obcej z innego świata, jako bodaj jedynej pod pachą wykwita mokra plama od potu. Przypadek? A gdzie tam.
Bo u Astera nic nie zdarza się mimochodem. Praktycznie od samego początku koduje on swój film i prowokuje do odczytań (nie bez kozery nazwisko Dani brzmi Ardor, co znaczy "żarliwość", a jej chłopak ma na imię Christian), choć, oczywiście, niektóre znaki zinterpretujemy dopiero po zakończeniu seansu. Jego "Midsommar" to formalny majstersztyk, który jednak nigdy nie przekracza granicy efekciarstwa. Wszystkie użyte tu środki zostają zaprzęgnięte do podkręcenia przekazu narracyjnego. Bo kiedy kamera Pawła Pogorzelskiego kręci fikołki, gdy Dani i jej koledzy zbliżają się do osady, to nie fikuśne widzimisię operatora, ale symboliczne wejście do krainy postawionej na głowie. Oczywiście jeśli przyjąć, że to nasza perspektywa jest obowiązująca.
Konflikt u Astera zasadza się jednak nie tylko na zderzeniu kulturowym, choć jest ono najbardziej wyeksponowane, bo użyte jako środek straszący. Lęk przed nieodkrytym i niezrozumiałym, tym, czego nie da się przyłożyć do szablonu, z którego wycięto współczesną cywilizację jest przecież u nas niemalże inherentny. I dlatego szok, jakiego doznają amerykańscy studenci po raz pierwszy stykając się z prawdziwym koszmarem, próbują sobie tłumaczyć... różnicami kulturowymi.
Przerażenie rodzi tutaj dezorientacja, podkręcona dietą z ziołowych herbatek. Ten halucynacyjny charakter snutej opowieści wyrażają nie tylko wybory formalne – rozmycie obrazu czy przejścia do perspektywy pierwszoosobowej – ale i gatunkowe przeskoki, od bezkompromisowego, krwawego horroru do wtrętów rodem z nastoletniej komedii i dramatu związanego z kryzysem związku uczuciowego. Ten ostatni aspekt to zresztą motor napędowy charakterologicznej wojny toczącej się pomiędzy poszczególnymi bohaterami filmu.
Aster, choć posługuje się obfitymi cytatami z kina grozy, tak z "Kultu", brytyjskiego klasyka horroru ludowego, jak i, dość eksplicytnie, z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", ucieka przez pułapką "fajności". Wykazuje nieprzeciętne zrozumienie konceptu, który pojmują nieliczni dzisiaj twórcy gatunku, iż u jego podstawy leży niepokój. Udaje mu się chwilami pogubić oglądającego tak, jak pogubieni są Dani i reszta. Sporo dzieje się tu także poza obrazem, w warstwie werbalnej. Słyszany z oddali krzyk, za którym doskonale wiemy, co się kryje, to subtelniejszy przykład.
Aster pomyślał "Midsommar" jako swojego rodzaju kompozycję angażującą zmysły. I choć zdarza mu się niekiedy zagrać fałszywą nutę, cały ten utwór wybrzmiewa i pachnie nie jak ostatni dzień wakacji, nie jak deszcz na betonie. Ma mdlący smród gumowej podeszwy odlepianej z trudem od asfaltu, który topi się od lejącego się z nieba żaru. A po chwili orientujemy się, że to nasz but.