W pierwszych sekwencjach filmu *"Z miłości do..."rozbrzmiewa refren piosenki Gnarlsa Barkleya "Crazy". Czy szalony jest jego reżyser - kolejny twórca, który próbuje opowiedzieć o rzekomo barwnej i radosnej starości? Może nie, skoro jego historia wybrzmiewa znacznie lepiej niż "Kwartet" (2012) Dustina Hoffmana, uwodzi o wiele skuteczniej niż egzotyczny "Hotel Marigold" (2011) Johna Maddena i oferuje lepsze rozwiązanie na samotność wieku przedzawałowego niż Stéphane Robelin w "Zamieszkajmy razem" (2012). Pod wieloma względami "Z miłości do..." jest w swojej kategorii filmem doskonałym.*
Paul Andrew Williams odnajduje radość w codzienności i portretuje emocje, których wszyscy prędzej czy później zasmakują. Świetnie sobie radzi z prowadzeniem aktorów, planowaniem rozwoju wydarzeń i psychologią postaci. "Z miłości do..." jest zarazem wzruszającą komedią z elementami dramatu, przepiękną opowieścią o symbiozie młodości ze starością, filmem po trosze muzycznym i zapisem przemiany, jaką przechodzi jego główny bohater, Arthur (Terence Stamp). Mimo, że film w oryginale nosi tytuł "Piosenka dla Marion" - umierająca na raka bohaterka (Vanessa Redgrave)
jest tylko katalizatorem wydarzeń, które na zawsze zmienią biografię jej męża i historię amatorskiego zespołu małomiasteczkowych brytyjskich emerytów. Grupą śpiewających staruszków zajmuje się piękna młoda Elizabeth (Gemma Arterton), która uczy eleganckie panie i niezmęczonych życiem starszych panów rock'n'rollowych piosenek o seksie, szaleństwie jednej nocy, miłości i szczęściu.
I nie jest tak, jak możemy się spodziewać - nie jest żenująco i niezgrabnie. Konstrukcja filmu przypomina raczej dynamiczną fabułę sequelu "Zakonnicy w przebraniu" (1992) z Whoopi Goldberg w roli głównej. Oba filmy to wciągające i szczere historie o naprędce zorganizowanych grupach muzycznych, których członkowie muszą przełamać swoje bariery i udowodnić innym, że mają w sobie żar, energię i do powiedzenia coś, czego jeszcze nikt nie słyszał. Emocje ujęte w ramy kadrów przez Carlosa Catalána sprawiają wrażenie autentycznych i to największa zaleta filmu Williamsa. Jest on może odrobinę przewidywalny, ale poczucie pewności, że wydarzenia potoczą się najwłaściwszym torem nawet dodaje projekcji czaru. "Z miłości do..." jest typowym feel-good-movie i jako taki sprawdza się znakomicie. Dzięki radosnej Elizabeth, która zmaga się z urokami młodości, jest też w filmie Williamsa miejsce na ciekawe odwrócenie schematu uczeń-mistrz.
W "Z miłości do..." to młoda kobieta uczy starszego pana akceptować siebie i rozumieć innych, nie odwrotnie. Dzięki sukcesywnemu otwieraniu się na znajomość z nauczycielką, zmagający się z żałobą Arthur równolegle stara się naprawić relacje z dorosłym synem. Zadziwiająco szeroki łuk zatacza fabuła brytyjskiego filmu. Williamson świetnie splata ze sobą kilka osobnych wątków. Film nie jest jednak ciężkim, przeładowanym treścią moralitetem z życiem i śmiercią w rolach głównych. Historia zespołu, który marzy o tym, by lokalną świetlicę zamienić na scenę tonącą w światłach reflektorów jest pełną radości i wzruszeń opowieścią o życiu. O jego blaskach i cieniach, nadziei i jej utracie oraz o miłości - jedynej rzeczy, która bez względu na wiek, popycha nas do działania.