Mokry sen programisty
"Sweet dreams are made of this
Who am I to disagree?
(...)
Some of them want to use you
Some of them want to get used by you
Some of them want to abuse you
Some of them want to be abused"
Cóż za wyczucie. Przebój Eurythmics rozbrzmiewa staroświeckim bitem akurat w chwili, gdy młody Sam Flynn odkrywa sekretną pracownię swojego ojca. Jego Oz, jego Zaczarowana Kraina, jego "słodki sen" czeka po drugiej stronie monitora. Co więcej, czeka także na Was. Czeka, czyha, pożąda. Nie zmarnuje żadnej okazji. Wessie swoimi pulsującymi neonami, obezwładni, sparaliżuje chropowatymi symfoniami. Śnić, wbrew pozorom, trzeba umieć. A sen snowi nierówny. Jak śpiewa Annie Lennox, "niektóre z nich chcą cię wykorzystać, inne - dać się wykorzystać tobie." A zatem?
Jedno trzeba twórcom "Dziedzictwa" przyznać. Wizja wirtualnego świata, do którego wciągnięty zostaje bohater, obezwładnia. Trwająca 68 tygodni postprodukcja opłaciła się - nieprzyjazna, posępna przestrzeń wirtualnej Sieci na blisko 100 minut staje się naszym nowym domem; organiczną materią, zewsząd otaczającą, świadomą, niegodziwą. Wyzwolić się z niej nie sposób. Gdyby film Josepha Kosinskiego składał się tylko z obrazu (3D, a jakże) i dźwięku (Daft Punk!), moglibyśmy iść do kina, by doświadczyć tego samego haju, co hipisi wpatrzeni we wszechświat "Odysei kosmicznej" Kubricka. Ale nie. Jest jeszcze jakaś, pożal się Boże, fabuła. Jest logika, jedyna w swoim rodzaju. Są przykazy i nakazy, jest i pseudo-szlachetne przesłanie, żywcem wyrwane z upiornej katechezy nawiedzonych scjentologów.
To, że autor oryginalnego "TRONa" wyłożył grube pieniądze na realizację "Dziedzictwa", nie powinno nikogo dziwić. Dziś, 28 lat po premierze pierwszej części, komputerowa technologia dogoniła w końcu prorocze sny Stevena Lisbergera i pozwoliła w pełni wykorzystać jego młodzieńcze fantazje. Koniec z tekturowymi wycinankami, dość chałupniczej prowizorki - "Dziedzictwo" szybko się nie zestarzeje. Ale cena, jaką przychodzi nam ze ten postęp zapłacić, jest olbrzymia. Śmigające od lewa do prawa dyski i wypasione motocykle to za mało. Ten dwugodzinny teledysk musi, z jakiegoś powodu, mieć treść. Ma więc fabułę, ma swoje ecie pecie o komecie i wszechświecie - zderzają się tu skrajne wizje świata i radykalne dogmaty, zderzają się proroctwa i herezje.
Bohaterowie Kosinskiego bełkoczą swe quasi-polityczne manifesty z taką powagą, jakby naprawdę zagrażała nam inwazja cyberarmii w fosforyzujących kaskach. Z jednej strony ojciec głównego bohatera, Kevin Flynn, który - jak się dowiadujemy - przed laty uwięziony został w Sieci i nigdy z niej nie powrócił. Grający go Jeff Bridges przypomina hipisowskiego mistrza Zen na wygnaniu - przechadza się w swej białej szacie fetyszyzując przeterminowane filozofie. Z drugiej - Clu, program przez niego stworzony, tyran o totalitarnych zapędach, a jednocześnie dość bezbarwny archetyp wszystkich łotrów, którzy kiedykolwiek marzyli o podboju (wszech)świata. Jego również gra Jeff Bridges - odmłodzony o trzy dekady, powściągliwy, karykaturalny w swych egotycznych zapędach. Jeśli dodać, że Bridges wciela się też we Flynna A.D. 1989... cóż, robi się tłoczno.
Najgorsze jednak, że gdzieś pośrodku tego aktorskiego klinczu tkwi Garrett Hedlund - piękniś z zatwardzeniem, którego postać ma lepiej ułożone włosy, niż kwestie. Grany przez niego Sam Flynn jest typowym buntownikiem bez powodu, a co za tym idzie bohaterem tylko z definicji - jego walka nie toczy się o żadną stawkę, bo jest z góry przesądzona. Młody Flynn nie wie co mówi, ani tym bardziej - co robi. Ale zatrzymać go nie sposób. Zalicza kolejne poziomy swej absurdalnej rozgrywki. Stawką okazuje się to, co zwykle - los świata. Bo jeśli dowodzona przez Clu armia złowrogich programów przedostanie się do naszej rzeczywistości, to - cytując klasyka - "wszystko wszędzie zginie". A tego byśmy nie chcieli. Ugh!
Czy to najsłabszy z wielkich blockbusterów ostatnich lat? Być może. Jednym jest na pewno - oksymoronem. Nic tu do siebie nie pasuje. Film Kosinskiego ma ambitną treść, ale jest nieprawdopodobnie płytki. Ma obłędne efekty specjalne, a jednak nudzi na potęgę. Bałamuci wypieszczonym trójwymiarem, by w ostatniej scenie dowieść, że sensem wszystkiego jest prześwitujące przez korony drzew słońce. Czy o tym śnią zamknięci w swoich pracowniach programiści z Hollywood? Naprawdę?! Współczuję. To już nawet androidy mają więcej wyobraźni. Ale o elektronicznych owcach film już powstał...