Termin romantyczna komedia odstraszał mnie od kiedy sięgnę pamięcią i kojarzył mi się wyłącznie z mieszanką kiepskiego łzawego melodramatu z komedią klasy C. Moją ocenę tego gatunku filmowego zmieniły niedawne brytyjskie szlagiery takie jak Cztery wesela i pogrzeb czy Notting Hill. Niestety, kolejne amerykańskie produkcje dowodzą, że były to tylko chlubne wyjątki. Potwierdza to ostatnia premiera zatytułowana Nowożeńcy.
Bohaterami filmu są Tom Leezak i Sarah McNerney. On pracuje po nocach czytając w radiu komunikaty dotyczące korków na drogach, jest fanem sportu pokazywanego w telewizji i jeździ zdezelowanym samochodem. Ona jest córką jednego z najbogatszych ludzi w Los Angeles, ukończyła historię sztuki, włada biegle kilkoma językami i udziela się w organizacjach charytatywnych. Poznają się pewnego dnia na plaży, kiedy to rzucona przez Toma piłka nokautuje Sarę, która wyszła na niewinny spacer z psem. Z szybkością porównywalną do lecącej piłki para zakochuje się w sobie. Bohaterowie zamieszkują razem i postanawiają, z niejasnych widzowi powodów, się pobrać, oczywiście ku wielkiemu przerażeniu rodziny Sary i jej przyjaciela Petera, który sam ma chrapkę na dziewczynę. Na przekór wszystkim i wszystkiemu młodzi jednak stawiają na swoim i wkrótce wyruszają na upragniony miesiąc miodowy do Europy. I od tej chwili wszystko zaczyna iść źle. Najpierw samochód, który zamówili w wypożyczalni okazuje się za mały. Pierwszej nocy
zostają wyrzuceni z bajkowego hotelu, ponieważ Tom spalił instalację elektryczną i naubliżał właścicielowi. Potem muszą spać w samochodzie, który utkwił w śnieżnej zaspie.W Wenecji są zmuszeni pożyczyć pieniądze na hotel od ojca Sary i na dodatek pojawia się Peter, który usiłuje skłonić dziewczynę do porzucenia swojego nowo poślubionego męża. Trudno go zresztą za to winić - Tom, który jest w Wenecji z piękną, nowo zaślubioną i bezgranicznie w nim zakochaną żoną woli oglądać w amerykańskim barze telewizyjne rozgrywki sportowe. Nic więc dziwnego, że wyprawa kończy się klęską i para rozstaje się w takim gniewie, że wszystko wskazuje na szybki rozwód.
Nie sposób ukryć, że nie jest to dobry film. Fabuła jest ogromnie przewidywalna, widać tu wiele zapożyczeń, choćby z takich obrazów jak Sposób na blondynkę czy Poznaj mojego tatę, zaś przygody w czasie miesiąca miodowego w Europie przypominają gagi z "Nowych miastowych". Scenarzysta Nowożeńców z dumą opowiada, że historia oparta została na jego własnych przeżyciach. Więc dlaczego widzowi wydaje się, że jej autorem jest komputer, w którym został zaimplementowany jakiś program do pisania romantycznych komedii? Za dużo tu tego, co widzieliśmy już kilka razy wcześniej, za mało nowego i w efekcie wychodzimy z kina totalnie zawiedzeni, tym bardziej, jeśli zapłaciliśmy 20 zł za bilet.
Ja zaśmiałam się w filmie dokładnie dwa razy. Pierwszy przy okazji pokazania dziecinnych wyobrażeń obojga bohaterów o małżeństwie, które z rozbrajająca szczerością podkreślają różnice pomiędzy psychiką mężczyzn i kobiet. Drugi, gdy zdenerwowana rzuceniem śnieżką staruszka z uśmiechem na ustach spycha w przepaść samochód bohaterów. Podobała mi się też próba przedstawienia ogromnej różnicy kulturowej jaka dzieli Amerykanów i Europejczyków, która otwarcie pokazywała, że przybysze zza oceanu nie próbują zgłębić innej kultury, ba, nawet nie potrafią jej szanować. Szukają tylko tego, co im bliskie - baru, gdzie wszyscy mówią po angielsku i telewizji z rodzimymi programami.
Poza wymienionymi fragmentami cała reszta filmu opiera się na grubiańskich żartach, przeplatanych scenami okraszonymi nadmiernym sentymentalizmem. To jest także wielka wada tejże produkcji, która nie może się zdecydować, w którym kierunku podążyć. Z jednej strony mamy pierdzące staruszki, teściową, która chce by zwracać się do niej per Cipciu i sceny, w których ciągle ktoś na coś z impetem wpada, z drugiej obserwujemy bohaterów miotających się między złością a uczuciem i poznających znaczenie prawdziwej miłości. Nie pomoże tu nawet para fotogenicznych młodych aktorów ani drogie, przepiękne zresztą lokalizacje.
Naprawdę szkoda mi Kutchera, fatalne scenariusze zaczęły go już chyba na dobre prześladować. Szkoda, bo chłopak ma potencjał komediowy, potrafi być autentycznie zabawny, głęboko emocjonalny. Ma charyzmę, naturalny wdzięk i może stać się dobrym aktorem. Jak na razie nikt nie daje mu ku temu szansy.
Nowożeńcy nadają się wyłącznie dla publiki, której średnia wieku nie przekracza 20 lat. To idealny film dla tych, którzy myślą, że dobra komedia polega na tym, że co dwie minuty ktoś dostaje po głowie. Także dla tych, którym wystarczy zaśmiać się średnio trzy razy w ciągu półtoragodzinnego filmu.