Na imię mam Chaos
Dziwnym zbiegiem okoliczności w jednym tygodniu pojawią się dwa zupełnie odrębne gatunkowo filmy, których wspólnym mianownikiem będzie chaos. I jakby na to nie patrzeć, jest to „chaos”, jakiego jeszcze nie znacie.
Za każdym razem, gdy dane mi jest oglądać napad na bank zastanawiam się, czy w tym temacie wszystko już powiedziano, czy skorzystano już z każdego, oryginalnego pomysłu. I oto pojawia się coś nowego, coś innego, coś, czego mam wrażenie jeszcze nie grano.
„Teoria chaosu” od samego początku pozytywnie nastraja i zaskakuje. Nie ma schematów, brak ogranych scen, które mówiąc potocznie już się przejadły. Dynamiczne, oryginalne, intrygujące kino, od pierwszych kadrów, do samego końca. Jest zasługujący na uznanie scenariusz, dzięki któremu mamy taką dużą frajdę z oglądania, odpowiednia oprawa muzyczna, kompozycja, zdjęcia, wreszcie montaż. Nie bez znaczenie jest również obsada.
Na szczególną uwagę zasługują trzy nazwiska. Jason Statham, Wesley Snipes i Ryan Phillippe i o ile dwa pierwsze mogą już sporo mówić same za siebie, to z trzecim większość może mieć problem. To młody… zdolny aktor, którego młodsza część widowni powinna bez wątpienia kojarzyć z filmu „Szkoła uwodzenia”. Jako Sebastian Valmont był bardzo przekonujący, tak samo, jak Henry Denton, w „Gosford Park”, teraz młody detektyw Shane Dekker bardzo zaskakuje, od jak najlepszej strony.
Tych trzech panów odpowiedzialnych jest za wszystko to, czego jesteśmy świadkami i dzięki nim film ten nabiera tak szczególnych wibracji.
W kinie sensacyjnym dawno nie miałem możliwości oglądania niczego równie dobrego. Chaos ma to do siebie, że w którymś momencie wszystko to, co wydawało się bezsensowne i nielogiczne, dziwnym zbiegiem okoliczności zaczyna nagle z czymś się kojarzyć.
Krok po kroku jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zagadki, jednak finał to wyzwanie. Tu trzeba ułożyć wszystkie, nie pomijając żadnego, elementy układanki. Wrócić do punktu wyjścia, wrócić do banku, a może do mostu, od którego wszystko się zaczęło...