Trwa ładowanie...
d1vw3ew
05-08-2011 14:21

Narodziny legendy

d1vw3ew
d1vw3ew

Robin Hood to jedna z tych nieśmiertelnych postaci, które żyją w świadomości ludzi na całym świecie i są głęboko zakorzenione w międzynarodowej kulturze. Jego legenda pozostaje żywa od stuleci i fascynuje nawet takie społeczeństwa, które nie mają pojęcia ani o średniowiecznej Brytanii, ani o panujących w niej stosunkach społecznych. Robin Hood jest bowiem postacią, którą można umieścić niemal w każdych okolicznościach, a to zapewnia mu uniwersalność. Ten angielski łucznik, złodziej i banita stał się archetypem bohatera ludowego dla wszystkich ubogich i maluczkich tego świata. No bo jakże tu nie lubić tego szarmanckiego łotra, który co prawda kradnie i zabiera bogatym, ale przecież zaraz to wszystko (prawie) oddaje biednym i potrzebującym. A przy tym walczy z nieudolnym i chciwym szeryfem (a za niego można tu sobie podstawić każdego bogacza, poborcę podatków, nielubianego szefa, irytującego urzędnika itp.), za nic mając niefortunne i złe prawa i walcząc o swoją własną sprawiedliwość. A przy tym jest oddanym
patriotą. To wszystko zapewnia mu niegasnącą popularność i admirację. Nic więc dziwnego, że wielu twórców wybrało go sobie za wdzięczny temat swych dzieł. W literaturze Robin istniał od czasów, gdy średniowieczni minstrele wędrowali po całej Anglii, śpiewając o nim pieśni. Później pojawiał się w drukowanych renesansowych balladach, a jako pełnoprawna postać literacka zaistniał w powieści Waltera Scotta „Ivanhoe”. Na koniec doczekał się swojej najbardziej nowoczesnej (a zarazem przyjemnej i zabawnej) wersji u Howarda Pyle’a („Wesołe przygody Robin Hooda”). Naturalną koleją rzeczy trafił też na srebrny ekran. Pierwszy film powstał w 1938 roku w Hollywood, wyreżyserował go Michael Curtiz, a w rolę Robina wcielił się wielki i popularny aktor Errol Flynn. Później banitę grali tacy gwiazdorzy jak Sean Connery (u boku Audrey Hepburn w „Powrocie Robin Hooda” z 1976 roku, w reżyserii R. Lestera) i Kevin Costner („Robin Hood: Książe złodziei” z 1991 roku, reż. K. Reynolds.). Każdy pewnie pamięta również angielski
serial „Robin z Sherwood”, który u nas ma status pozycji kultowej. Historia sympatycznego łotra doczekała się też wielu swoistych parodii, mi. in. u prześmiewcy Mela Brooksa („Faceci w rajtuzach” z 1993 r.), czy w pamiętnej scenie ze Shreka. W najnowszym filmie z legendą zmierzył się mistrz kina, Ridley Scott. Jego wersja Robin Hooda to wielkie, porywające historyczne widowisko. Scott powrócił w nim do swoich wcześniejszych epickich superprodukcji (głośnego „Gladiatora” i „Królestwa niebieskiego”). Warto tu wspomnieć, że filmy te nakręcił z niemal tą samą ekipą, a autorem scenariusza jest Brian Helgeland (twórca m.in. „Obłędnego rycerza”), a to mówi samo za siebie. Film, w odróżnieniu od poprzednich adaptacji, opowiada o tym, jak Robin Hood został … Robin Hoodem. Historia zaczyna się w 1199 roku, podczas wojny króla Anglii Ryszarda Lwie Serce (nieodłącznego bohatera mitu o łotrze z Sherwood) z Francją. Jednym z walczących tam żołnierzy (łucznikiem oczywiście) jest były krzyżowiec, niejaki Robin Longstride.
Po nagłej śmierci Ryszarda, zmęczony długoletnią wojenna tułaczką Robin, wraz z swoimi towarzyszami – Allanem (tym „Allanem Z Doliny”), Willem (tym „Szkarłatnym Willem”) i Johnem (tym „Małym Johnem”) postanawiają zdezerterować i wrócić do ojczyzny. Po drodze wplątują się przypadkiem w polityczną intrygę. Trafiają wprost na miejsce zasadzki, którą na wiernych rycerzy króla Ryszarda urządził zdrajca Sir Godfrey. Przybywają nieco za późno, jednak udaje im się udaremnić przejęcie przez renegata korony królewskiej. Robin obiecuje też umierającemu rycerzowi, Robertowi z Loxley, że odwiezie jego miecz do ojca. Wydarzenie to umożliwia dezerterom spokojny powrót do ojczyzny - przebierają się za rycerzy i jako szlachcice docierają bezpiecznie do domu. Tam, jako zgrana kompania, która trzyma się zawsze razem, pomagają Robinowi w wypełnieniu jego obietnicy. Łucznik dociera do Nottingham, do majątku Loxley’ów, gdzie przekazuje miecz i jednocześnie wieść o śmierci syna sir Walterowi, ślepemu starcowi. Dowiaduje się też
przy okazji, że Robert pozostawił w Anglii także żonę, przedsiębiorczą Lady Marion, do której zaleca się chciwy (a jakże!) szeryf, pragnący przejąć majątek jej męża. Ojciec Roberta wpada wtedy na genialny plan. Skoro Robin Longstride przybył do Anglii jako Loxley i nie znalazł się nikt, kto by to kwestionował, to czemu by nie ciągnąc dalej ten maskarady. Majątek potrzebuje przecież pana, a Lady Marion opiekuna i męża, chociażby fikcyjnego. Sprytny Robin chętnie zgadza się na to, tym bardziej że wpada mu w oko zarówno posiadłość jak i wdowa po Robercie. Nawet nie spodziewa się, jakie to będzie miało konsekwencje. A tymczasem w kraju zanosi się na wojnę domową. Władzę przejmuje niekompetentny książę Jan, a Godfrey dalej knuje z Francuzami. Obmyśla chytry plan, dzięki któremu zdestabilizuje sytuację w Anglii i wyda ją na pastwę armii Filipa II. Czy znajdzie się ktoś, kto zdołałby uratować kraj przed takim losem? Tu przecież potrzeba prawdziwego bohatera, kogoś, kto zdoła skłonić skłóconych baronów i
nieodpowiedzialnych rycerzy do walki. Oczywiści, ktoś taki już jest. Siedzi sobie spokojnie w sielankowym Loxley, zaleca się do swojej niby-żony i pije miód z kompanami z wojny (w czym pomaga im wybitnie miejscowy ksiądz, braciszek Tuck). Ale gdy odkryje swoją przeszłość i dowie się, kim jest wszystko się zmieni. I tak oto narodzi się nowa legenda. Trzeba jeszcze będzie stawić czoła wielu niebezpieczeństwom, pokonać wielu wrogów, by osiągnąć cel, ale to przecież Robin Hood! I jego wesoła kompania. Jeśli komuś może się udać, to tylko im. „Robin Hood” to doskonały film przygodowy. Ma wszystkie elementy, które powinna posiadać taka produkcja: ciekawa, pełna intryg fabuła, świetnie nakręcone sekwencje walk, odrobinę humoru i dobrze skrojone postacie. Rzeczywiste wydarzenia historyczne i ówczesne, średniowieczne problemy społeczne mieszają się z utrwalonym mitem o Robin Hoodzie, a podane jest to w lekkostrawny sposób, z delikatną (i nikogo nie irytującą) nutą dydaktyzmu. Strona wizualna przygotowana jest
perfekcyjnie - dynamiczne zdjęcia, przepiękne lokalizacje, dopracowana scenografia, kostiumy – nie można znaleźć słabych punktów. Obsada także znakomicie jest dobrana. Szkoda tylko, że Russel Crowe nie jest nieco młodszy, ale nie dziwię się Scottowi, że to właśnie jego wybrał do tej roli. Chyba nikt inny nie umiałby stworzyć takiej przekonującej postaci – prostego rycerza, pełnego cnót, a przy tym umiejącego cieszyć się życiem. Crowe, mimo szerokiej i różnorodnej filmografii, stworzony jest po prostu do ról prawdziwych bohaterów. Jego kreacja Robin Hooda tylko to potwierdza. Oprócz niego w filmie gra cała plejada znakomitych drugoplanowych aktorów. Cate Blanchet świetnie sprawdza się w roli inteligentnej i rezolutnej Lady Marion, tworząc najbardziej rozbudowaną jej postać w porównaniu do innych ekranizacji. Max von Sydow jest genialny jako sir Walter, ojciec Roberta i mimo wieku jest w dobrej formie. Do tego tworzy ciekawą parę ze swą filmową synową. Role czarnych charakterów też zostały idealnie obsadzone.
Bryluje tu Mark Strong jako złoczyńca numer 1 – Sir Godfrey, który swoją grą sprawił, iż chyba nikt tego filmowego zdrajcy nie polubił. Oscara Issacs jako Książę Jan zdołał oddać w pełni charakter tego słabego, chwiejnego władcy. Na uwagę zasługuje też jak zwykle niezawodny William Hurt (William Marshall) i niesamowita Eileen Atkins (jako Eleanora Akwitańska, matka Ryszarda i Jana). Trochę szkoda, że nie dano więcej poszaleć Matthew Macfadyen’owi, który jest bezkonkurencyjny jako chciwy, tchórzliwy i niezbyt lotny szeryf z Nottingham. Wszystko to gwarantuje niezapomniane wrażenia i dobrą rozrywkę. Przy tym film nie aspiruje do tego, by być arcydziełem. To typowe kino popularne, „made In Hollywood”, posiadające jednak cały czar tego filmowego świata. Można narzekać, że nie ma tam jakiejś głębszej filozofii, że film jest za płytki, ale przecież taki właśnie miał być. Jest dokładnie taki, jak cała legenda o Robin Hoodzie. Prosta, pełna efektownych rozwiązań, przystępna dla każdego. Bazuje na prostych
mechanizmach i odczuciach widzów: potępianie niesprawiedliwych wojen, zdrajców i nieuczciwych, przekupnych urzędników dworskich; litość i admiracja dla biedaków, prostych uczciwych ludźmi, których nie ma kto bronić; wychwalanie walki o swoje prawa, o podstawowe wolności. W końcu jest to też opowieść o potrzebie zjednoczenia się wobec wspólnego wroga i walki o to, w co się wierzy. Czy trzeba czegoś więcej? W dzisiejszym kinie mało jest przecież takich wartości. Cieszę się więc, że Ridley Scott sięga po takie rozwiązania fabularne, nawiązując do klasyki kina historycznego i przygodowego, z morałem w tle. Prostota „Robin Hooda” jest jego największą zaletą. Film wskrzesza jednego z największych bohaterów ludowych, postać jak najbardziej pozytywną, dając mu przy tym przeszłość i dopisując trochę akapitów do wieloletniej historii Robina w Kapturze. A my pragniemy przecież takich legend! „Robin Hood” Ridleya Scotta powinien zadowolić każdego, kto w kinie ceni dobrą rozrywkę i mistrzowską reżyserię. Warto go
obejrzeć, dobrze się bawiąc, przy okazji łowiąc parę prostych, ale wielkich prawd.

d1vw3ew
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1vw3ew