Trwa ładowanie...
djy6r8e
05-03-2014 15:16

Nie do końca udana kopia

djy6r8e
djy6r8e

Po sukcesie pierwszej części wiadome było, że kolejny film spod znaku „300” jest wyłącznie kwestią czasu. Wątpliwości mógł budzić jedynie jego poziom, tym bardziej, że Zack Snyder pracował teraz tylko przy scenariuszu oraz pełnił rolę producenta, fotel reżysera oddając mało doświadczonemu Noamowi Murro.

„300: Początek imperium” jest nie tyle kontynuacją, co dopełnieniem „300”. Historia zaczyna się nieco wcześniej od znanych już widzom wydarzeń – wspomniana jest chociażby bitwa pod Maratonem – kończy zaś już po zwycięskiej klęsce Leonidasa i jego Spartan. Tym razem głównym bohaterem jest Temistokles, który staje na czele ateńskiej floty, chcąc odeprzeć atak perskich statków dowodzonych przez złowrogą wojowniczkę Artemizję.

Konflikt między nimi jest jednym z ważniejszych wątków filmu, tym bardziej, że to Temistokles zabił władcę Persji, króla Dariusza, którego Artemizja bardzo kochała. Na swój sposób oboje są do siebie podobni i dążą do tego samego – unicestwienia przeciwnika –, tylko motywy mają zgoła inne. Tym większa szkoda, że nie jest to wyrównany pojedynek pod względem aktorstwa. Grający Temistoklesa Sullivan Stapleton nie ma krzty charyzmy Leonidasa, jest co najwyżej nijaki i przez większość czasu prezentuje jedną, mocno zbolałą minę. Jednocześnie demoniczna i pociągająca Eva Green bez trudu zjada więc Stapletona na przystawkę do śniadania. Powoduje to, że na dobrą sprawę publiczność bardziej powinna trzymać kciuki za atakujących Persów niż broniących się Greków.

No, ale wiadomo, że nie o napięcia między dwójką postaci w „300: Początek imperium” tak naprawdę chodzi. Większość walk, czy to za pomocą statków czy też na ich pokładach jest efektowna i wciągająca. Utrzymane są one oczywiście w konwencji z pierwszej części, więc nikogo nie powinna zdziwić obecność używanego w dużych ilościach bulle-time’u. Nie zawsze jednak udaje się ukryć, że 90% filmu zostało zrobione za pomocą komputera – dość powiedzieć, że chociaż większość czasu spędza się tu na morzu, w produkcji nie pojawia się ani jedna kropla prawdziwej wody. Sztuczność obrazów czasami zbyt mocno bije po oczach.

djy6r8e

Zaznaczyć trzeba, że jeśli ktoś nie polubił oryginalnych „300”, to i ten epizod nie przypadnie mu do gustu. Ponownie uraczeni zostajemy sporą liczbą patetycznych, kiczowatych, a czasem też niezamierzenie śmiesznych dialogów. Jedyną większą różnicę między dwiema częściami stanowi muzyka – tutaj znacznie lepsza i ładniejsza – oraz paleta kolorów. O ile w „300” dominowała czerwień wymieszana ze złotem, w „Początku imperium”, za sprawą szaro-niebieskich barw, klimat jest posępniejszy.

Film Noama Murro jest dosyć wierną kopią „300” Zacka Snydera. I chociaż reżyser trzyma tempo, a projekcja generalnie raczej nie nudzi, „300: Początek imperium” jest częścią słabszą. Tym niemniej jest to wciąż przyzwoita rozrywka – w miarę pozytywna ocena może wynikać jednak z tego, że spodziewałem się, iż będzie znacznie gorzej.

djy6r8e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
djy6r8e