Trwa ładowanie...
dimdngf
29-04-2010 12:03

Niedzielne kazanie

dimdngf
dimdngf

Po czym poznać aktora wybitnego? Na przykład po tym, że z dydaktycznej i w gruncie rzeczy ogranej opowiastki potrafi uczynić porywający spektakl. Grający tytułową rolę Borys Szyc jest więc handlarzem cudów w podwójnym znaczeniu: na ekranie odgrywa cwaniaczka prawiącego o boskiej potędze, poza nim sprzedaje nam naciągany koncept merytoryczny. I choć w tym drugim przypadku do faktycznego cudu (jakim byłoby powszechne uznanie dla filmu) nie dochodzi, to już aktorski wyczyn Szyca może śmiało za taki uchodzić. Napisałbym, że oto jesteśmy świadkami narodzin gwiazdy, gdyby nie fakt, że błyszczy ona już od wielu lat.

Popisowa kreacja Stefana, małostkowego hochsztaplera, który w beznadziejnej walce z własnym nałogiem posiłkuje się wiarą plebsu w ikonograficzny banał, to kolejny silny cios w imponującym dorobku aktora. W przypadku samych tylko produkcji z roku 2009 jest to trzecia (obok Silnego z "Wojny polsko-ruskiej" i Konstantego Grota z "Enena") rola, która pozwala spojrzeć na niego z zupełnie nowej perspektywy. Za ich sprawą Szyc niejako odradza się po kilku chudych latach, znów staje się gwiazdą sezonu i odzyskaną nadzieją polskiego kina.

"Handlarz cudów" to dla niego film o tyle istotny, że spośród zeszłorocznego kolektywu najsłabszy. Wręcz zły. A dźwignąć taki film choćby na kolana, to już sztuka wielka. Szyc radzi sobie jednak z nią wybornie. Odbiera dość nachalną, pół-mozaikową (jego losy, choć przeplatane z innymi, są im zaledwie równorzędne) perspektywę fabularną dwójce niemłodych już debiutantów i czyni z niej własny wehikuł przeobrażenia. Kompulsywnego alkoholika odgrywa tak, że analogiczne role z rodzimego podwórka (o tak, odgrywanie pijaków to w Polsce ponura tradycja), na czele z rewelacyjnym Więckiewiczem z "Wszystko będzie dobrze", bledną z każdą minutą. W jego nieprzeniknionej fizjonomii nie ma nadziei. Jest za to wątpliwość i strach, porażająca niewiara w przemianę, która będzie towarzyszyć mu (i nam!) także w tych lepszych chwilach, niemal do samego końca.

Podróż ku lepszemu jest jednak nieunikniona, bo u Jarosława Szody i Bolesława Pawicy działa prosty mechanizm kina drogi jako płaszczyzny duchowej przemiany. A ta w ich wykonaniu do najsubtelniejszych nie należy. Katalizatorem wyprawy do Lourdes, gdzie Stefan chce modlić się o wyleczenie z nałogu za pieniądze zebrane od poczciwców wierzących w moc bożego uzdrowienia, jest para nastoletnich uchodźców z Dagestanu, którzy przypadkiem lądują w jego aucie. Rozwój tej incydentalnej relacji nie wyłamuje się niskonakładowym banałom, ale w tym wypadku brak mu także scenopisarskiego polotu.

dimdngf

Dochodzi do sytuacji cokolwiek kuriozalnych. Bohaterowie zatrzymują się pośród pustkowia, prowadzą niezmierzający do żadnego consensusu dialog, podczas gdy właściwy poziom ich wzajemnego przywiązania wyznaczają kolejne zrywy serialowej dramaturgii. A to znikną pieniądze Stefana, a to dzieci znajdą się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Początkową niechęć standardowo... ...przełamują więc ludzkie odruchy, co w kontekście etymologii tytułu oznacza ślepe zapatrzenie w trzy proste wartości: wiarę, nadzieję i miłość.

Szoda i Pawica czynią z nich niedzielne kazanie, zachowując się przy tym jak powątpiewający w obraną drogę wikariusz, któremu przyszło debiutować przed zaprawionym w modlitewnych bojach tłumem wiernych. Autorom plącze się więc język, drżą ręce i narasta słowotok. Szczęśliwie, protekcjonalnym ramieniem otacza ich ich własna gwiazda. Nie dość, że Szyc daje koncertowy popis dumnego aktorstwa, to jeszcze okazjonalnie broni samego filmu. Do dziś wspominam jego odruchowe zacietrzewienie w odpowiedzi na krytyczne uwagi widzów podczas zeszłorocznej edycji festiwalu Era Nowe Horyzonty. W pewnym sensie to rozumiem. Obrywać za nieswoje grzechy nikt nie lubi.

dimdngf
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dimdngf