Sympatyczna komedia obyczajowa. Prosta historia, amerykańska prowincja jako jej sceneria, bardzo zwyczajni bohaterowie i kilka prawd o życiu – niby dobrze znanych, ale zawsze wartych przypomnienia. To był udany przepis na film autorstwa Adrienne Shelly, która była reżyserką i scenarzystką „Kelnerki“.
Główna bohaterka, Jenna, męczy się w nieudanym małżeństwie, ale swoje życiowe problemy znosi z zaskakującym optymizmem. Przypomina trochę bohaterkę popularnych powieści dla nastolatek, Polyannę, bo tak samo stara się we wszystkim dostrzegać dobre strony. Kiedy Jenna poznaje młodego lekarza i wdaje się z nim w romans, wydaje się, że los się do niej wreszcie uśmiechnął.
Ale „Kelnerka“ nie jest standardową komedią romantyczną. Zakończenie może zaskoczyć, bo odbiega od konwencji, do której zdążył nas przyzwyczaić Hollywood.
„Kelnerka“ to film o sile przyjaźni, przywiązania, miłości. Opowiada o tych uczuciach w sposób prosty, wręcz prościutki. Bez udziwniania, bez uderzania w podniosłe tony, bez egzaltacji. Ta komedia ma w sobie ogromny ładunek optymizmu, który skutecznie udziela się widzowi. Jest też seansem wielce smakowitym, bo Jenna każde zdarzenie w swoim życiu podsumowuje słodkim wypiekiem.
Smutne, że Adrienne Shelly nie dożyła premiery swojej krzepiącej produkcji. Została zamordowana w swoim nowojorskim mieszkaniu przez nastoletniego imigranta, którego przyłapała podczas włamania.