Po Patrzę na ciebie, Marysiu, wielokrotnie nagradzanym nie tylko w Polsce debiucie reżyserskim, przed jego twórcą, Łukaszem Barczykiem, stanęło nie lada zadanie - nakręcenie przynajmniej równie udanego obrazu, który spełni pokładane w nim nadzieje. Sztuka to trudna i niewielu się to udaje. Przykładem jest właśnie Barczyk, którego drugi film zatytułowany Przemiany jest, krótko mówiąc, nienajlepszy.
W nowym filmie reżyser trzyma się swojego ulubionego tematu - skomplikowanych i często patologicznych relacji rodzinnych, odsłaniających nieszczęśliwych, zagubionych bohaterów. Akcja Przemian rozgrywa się w wiejskim domu, do którego przybywa Adrian Snaut, pragnący poznać bliskich swojej narzeczonej, Wandy. Na miejscu poznaje jej matkę oraz dwie siostry: Basię, wychowującą samotnie córkę Alicję i Martę, przebywającą tam w towarzystwie męża, Tadeusza. Obie strony nastawione są do siebie niezbyt przyjaźnie, czego echa widać już w pierwszej rozmowie. Snaut zarzuca matce stwarzanie toksycznej atmosfery, która negatywnie wpływa na jej córki, zaś pani domu z niechęcią wypowiada się o przeszłości mężczyzny, mającego za sobą rozwód, brak pracy i uzależnienie od psychotropów. Postanawiają jednak spędzić wspólnie parę dni, by lepiej się poznać i być może jakoś ułożyć wzajemne stosunki. Snaut, dość prostolinijny i bezkompromisowy człowiek z zewnątrz, zaczyna zadawać niewygodne pytania i
demaskuje fałsz, w którym od wielu lat żyją ukazane w filmie kobiety. Dochodzenie do prawdy ma różne, mniejlub bardziej tragiczne konsekwencje. Dla jednej z córek będzie jednak okazją do pozytywnej zmiany, wyrwania się z zakłamania i rozpoczęcia nowego życia.
To film bardzo optymistyczny, mówiący o wyzwoleniu, o szansie, o odwadze - mówi o swoim filmie Barczyk. Problem tylko w tym, że w zagmatwanej i jednocześnie dość powierzchownej fabule ciężko się tego doszukać. Historia pełna jest uproszczeń, które sprawiają, że miejscami dialogi stają się śmieszne, sztuczne i irytujące, a już na pewno rażą brakiem prawdopodobieństwa, co kontrastuje z założonym przez twórcę naturalizmem i życiowym przesłaniem obrazu. Przykładem jest chociażby scena, w której Snaut poznaje matkę Wandy. Wygląda ona mniej więcej tak: "Dzień dobry, jestem Snaut. Słyszałem, że opuścił Panią mąż i przez to stała się Pani apodyktyczną suką, wyżywającą się na swoich córkach." Komentarza chyba nie trzeba.
Przedstawione wydarzenia są niespójne, zabrakło naturalnych przejść pomiędzy poszczególnymi scenami. Film odbiera się, więc jako zlepek krótkich teatralnych psychodram, próbującym z mniej lub bardziej udanym skutkiem odzwierciedlić napięte i pozbawione wzajemnej sympatii relacje bohaterów. Zdarza się jednak, że są one niepotrzebne, tudzież totalnie niejasne, nie ukazujące w zrozumiały i głęboki sposób motywów, jakie przyświecają biorącym w nich udział postaciom. Próba stworzenia klaustrofobicznej histerii na wzór powieści Czechowa czy filmów Bergmana mimo najszczerszych chęci zupełnie się nie udała. Jedynym pożytkiem z tych drastycznych scen jest to, że dają się wykazać aktorom, których oglądanie staje się nieliczną z przyjemności, jakich dostarcza obcowanie z Przemianami. Szczególne brawa należą się Mai Ostaszewskiej, która po raz kolejny udowodniła, iż jest najlepszą aktorką swojego pokolenia. Grana przez nią Marta
jestnajbardziej naturalną i prawdziwą postacią filmu (na szczęście także w scenariuszu najważniejszą), co sprawia, iż uwaga widza skupia się prawie wyłącznie na niej. Pozytywnie zaskoczył mnie również Jacek Poniedziałek w roli Snauta, z zimną krwią siejącego zamęt w dotąd spokojnej rodzinie.
Obok zadowalającego aktorstwa do plusów filmu zaliczyłabym także ciekawe zdjęcia Kariny Kleszczewskiej, które całkiem udanie oddawały psychiczny stan bohaterów. Początkowo, we wszystkich prawie scenach w wiejskim domu, przeważają chłodne barwy, z dużą ilością koloru niebieskiego, pasującego do zimy emocjonalnej, w jakiej tkwią przedstawiane postacie. Stopniowo robi się cieplej i barwniej. To samo dotyczy uzupełniającej obraz interesującej muzyki Tymona Tymańskiego.
Nie można tu też nie wspomnieć o dość śmiałych erotycznych scenach, nakręconych z dawno, a może i nigdy nie widzianą w polskim kinie naturalnością.
Powyższe zalety to jednak za mało, by Przemiany stały się dziełem satysfakcjonującym. Nie wystarczają do zatuszowania licznych niedociągnięć fabuły, która nie wynosi się ponad kino przeciętne. Polecam jedynie tym, którzy bez względu na efekty ciekawi są tego, jak radzi sobie polskie kino niezależne, no i oczywiście fanom talentu i urody Ostaszewskiej.