"Nikogo się nie boję" - wywiad z Aliną Janowską

O ocaleniu z Pawiaka, machaniu nogą i ucieczce przed wilkami z aktorką Aliną Janowską rozmawiają Marcin Jakimowicz i Dominik Jabs.
"Nikogo się nie boję" - wywiad z Aliną Janowską

27.12.2006 10:34

Marcin Jakimowicz, Dominik Jabs: Czy pamięta Pani swój pierwszy publiczny występ?

Alina Janowska: – Jasne. Jako dziecko sporo tańczyłam. Dwa prześcieradła: kurtynka i tło. Tatuś grał na fortepianie, goście obowiązkowo musieli mnie oglądać. Pierwszy występ był w remizie. Miałam siedem lat. Tańczyłam taniec cygański z tamburynem. Układ własny, muzyka kradziona. W pierwszym rzędzie siedział późniejszy premier Piotr Jaroszewicz. Był nauczycielem w szkole. Tańczę i czuję, że spadają mi majtki. Zrozumiałam, że moja kariera wisi na włosku. A właściwie na gumce od majtek. Przerwałam taniec: „Bardzo przepraszam, zaraz wrócę”. I wybiegłam do domu. Wróciłam z agrafką. Trwał już następny skecz, ale ja się nie przejmowałam, wskoczyłam na scenę i zakończyłam taniec: tam tara tam! I ukłon. Ludzie płakali ze śmiechu.

Kiedy nauczyła się Pani modlić?

– Jako dziecko. Mieszkałam pod Kalwarią Zebrzydowską. Biegałam czasami po dróżkach. Tatuś zabierał mnie na odpusty. Do dziś pamiętam zapach kiszonych ogórków i cukiereczki-poduszeczki. Wychowałam się w religijnej rodzinie.

Była Pani spokojnym dzieckiem?

– Byłam posłuszna. Miałam młodszego brata, często chorował. Ja też kiedyś zachorowałam na żółtaczkę i nie byłam w Komunii razem z klasą. Ogromne przeżycie dla małej dziewczynki. Komunię przyjęłam potem samiuteńka, w pustym kościele. I wyróżnienie, i kara. Czy przeżywała Pani takie chwile, że wołała do nieba, a tu cisza? Pan

Bóg nie odpowiadał?

– Chyba nie…

A Pawiak? Powstanie warszawskie?

– Wiecie co? Ja tak nie biorę Pana Boga. On jest mądrzejszy. Mówiłam w czasie wojny: po co Go w to mieszać? Jest niewinny. Chyba nauczyłam się rozpoznawać Jego znaki. To taki impuls, gdy jestem pewna, jak mam się zachować. Albo to wrodzona cecha, albo łaska z góry. Pamiętam Pawiak: siedziałam sama w celi, w izolacji. Kiedyś przywieziono do mnie dwadzieścia trzy kobiety z Ravensbrück. Powiedziano im, że wyjdą na wolność, zobaczą dzieci, mężów.

Oczywiście ślepo w to uwierzyły. Co wieczór padały na kolana i modliły się litanią do Matki Boskiej pod zakratowanym okienkiem. Za nim było widać kawałek nieba. Opierałam się tej modlitwie. Wydawało mi się, że to jest takie wiszenie na Panu Bogu, zrzucanie na Matkę Boską ciężaru, który muszę unieść sama…

Czy to nie był rodzaj pychy?

– Chyba nie. Wiedziałam, że muszę być wewnętrznie zwarta, mocna, bo się rozsypię. Potem pojęłam, że to jednak był grzech. Rozmawiałam o tym, z ks. Orzechowskim. Przesiedziałam z tymi kobietami sporo czasu. Którejś nocy wpadł komendant i zaczął wyczytywać listę więźniarek. Gdy dojeżdżało do „J” pomyślałam, że zaraz wyczyta mnie. A tu nic. Doszedł do końca. Kobiety z prawej strony przeszły na lewą. Kombinowałam, żeby tak stanąć, by im nie robić przykrości. Przesunęłam się na ich stronę. Chciałam być lojalna. Niemiec czyta drugi raz. I znów nic. Pada rozkaz: Alle raus ohne sachen – wychodzić bez rzeczy. One już wiedziały, co to znaczy. Rzuciły się na mnie z błaganiem: Niech pani powie o mnie mojemu mężowi, napisze gryps. Zostałam sama. Kobiety rozstrzelano. Ja ocalałam.

Płakała Pani z radości?

– Nie, nie było płaczu. Pomyślałam: jak różne są drogi Pana Boga? A może On chce mnie jeszcze do czegoś użyć?

Znów została Pani sama…

– Ale słuchajcie: to tak jest! Ja zawsze jestem sama. Jestem bardzo z ludźmi, ale nawet w powstaniu czułam, że jestem sama. W tych piwnicach, ruinach liczyłam tylko na siebie. Gdy słyszałam wiadomości z Londynu: „Trzymajcie się!”, wkurzały mnie te dobre rady z zagranicy. Pamiętam radiowy komunikat: „Wojska radzieckie zatrzymały się na linii Wisły w celu przegrupowania”. Popatrzyłam na kolegów i wiedzieliśmy jedno: jesteśmy sami. Przebaczyła Pani Rosjanom to czekanie, aż się Warszawa wykrwawi. – Tak. Wiesz, czemu? Bo mi Pan Bóg oszczędził najgorszego: katowania, bicia, śmierci najbliższych. Ja w rozmowie z Niemcami byłam… bezczelna.

Skąd taka odwaga? Ludzie mdleli przecież ze strachu.

– Bałam się, ale wiedziałam, że nie mogę tego okazać. Uśmiechałam się, wprowadzałam element normalnej rozmowy. Byli zaskoczeni. Mój szef na Pawiaku, Austriak, chyba mnie po prostu lubił.

A gdy odbierała Pani nagrody, które stoją na półkach, też czuła się Pani sama?

– I tak, i nie. Mój zawód – aktorstwo – sprawia, że proszę ludzi, by bili mi brawo. Wzruszam ich, rozśmieszam.

Jak tu nie wpaść w samozachwyt?

– A daj spokój! To normalna robota. I to bardzo ciężka. Znajomy muzyk szedł ulicą i czekał na to, aż mu się ktoś ukłoni. A jeśli nikt go nie rozpoznał, miał depresję… – Wyobrażam sobie (śmiech). Pamiętam, jak wracałam kiedyś z urzędu. Wlekłam się obładowana tobołami, papierami, a tu jakaś kobiecina woła: Pani Alino, pani jest moją wielbicielką! (śmiech). Aż ją uściskałam. Nie grozi mi samozachwyt. Znam zbyt dużo swoich wad.

Skąd ten dystans do samej siebie?

– Z wychowania. Boję się osądzać ludzi. Dziesięć razy pomyślę, a jeszcze nic nie powiem. Długo byłam pedagogiem. Uczyłam przede wszystkim tańca. Miałam ogromną frajdę. Pewnego dnia dostałam ogromny list, mnóstwo podpisów. Była to rocznica łódzkiej szkoły, w której uczyłam. Ludzie dziękowali mi za to, że ucząc ich rytmiki, spowodowałam, że inaczej patrzą na świat. Nie widzą tylko czubka własnego nosa. Ten zmysł pedagogiczny mam po tacie: był dyrektorem szkół rolniczych i leśnych. On zaraził mnie miłością do przyrody. Brał maleńką koniczynkę i pokazywał mi, jak jest skonstruowana. Genialnie o tym opowiadał. Przy pieczeniu kartofli każdy ziemniaczek był dokładnie analizowany. – Ooo, zobaczcie, co tu na ścianie spaceruje? To nie jest pluskwa, tylko boża krówka. Biedroneczka…

Nie dusi się Pani w Warszawie?

– Nie, przyzwyczaiłam się. Zostałam tu, bo znalazłam szkołę tańca. Ja jestem wychowana w duchu otwarcia na ludzi, pomocy w trudnych momentach. Byłam nawet radną na Żoliborzu. Cztery lata męki. Grzęzłam do drugiej w nocy w paragrafach, uchwałach, papierkach.

Nie boi się Pani młodych ludzi?

– Nie. Nikogo się nie boję. Tu jest świetna akustyka i ja dokładnie słyszę, co mówią pijaczkowie na drugiej stronie ulicy. Każde słowo. Ile razy mówili o mnie… Zawsze mam ochotę podejść do nich i ukłonić się: Dzień dobry. Myślę nieskromnie, że ja sporo robiłam dla Żoliborza. Bo ja nie przejdę spokojnie obok rzuconego na ziemię papierka. Chodzę i zbieram pety.

Nie wstydzi się Pani?

– Ani troszkę. Zamiatam ulicę od rogu do rogu. Ludzie myślą: co ona robi, może stara, niedouczona? Ale chyba dlatego wybrali mnie na radną, bo widzieli mnie w podobnych akcjach. Kiedyś pogadałam z milicjantami: Dajcie mi swoją „sukę” i tubę do przemawiania. Ubrałam kwiecistą spódnicę, na głowę chustkę, wzięłam do ręki moją amerykańską szczotkę (bo ja, jak jestem za granicą, to tylko szczotki przywożę). Wlazłam na dach „suki”, by nie spaść, kazałam się przywiązać do antenki, podjeżdżałam pod każdy dom i śpiewałam przez głośnik wymyślone przeze mnie kuplety na temat zamiatania i higieny. Ludzie wybuchali śmiechem, ale… zaczynali sprzątać. Tu, na Żoliborzu, było sporo szumowin. Kiedyś przechodziłam koło szaletów. Długo walczyłam, by zostały wyremontowane. Patrzę, a tu na białej ścianie jakieś mazy, napisy. Babcia klozetowa jęczy: Tu biegają takie dzieci, wszystko niszczą. Złapałam trzech z nich: Do której szkoły chodzicie? Cisza. Milczą jak grób. To chyba ci sami, którzy weszli po gałęzi i ukradli synowi radio,
a sąsiadom wybili szybę w samochodzie. Pomyślałam: o, nie! Trzeba działać!

W jakich to było latach?

– Nie pytaj mnie o lata. Co mi tam lata… Grunt, żeby dożyć setki, a potem drugiej (śmiech). Pobiegłam do dyrektorki szkoły: Czy pani nie ma problemów z młodzieżą? A ona zaczęła się wyżalać: Pani Alino, ja ciągle siedzę na wydziale dla nieletnich, już nie daję rady. Mówię: Da mi pani jakieś pomieszczenie? Zajmę się tymi dziećmi.

Sama? Osobiście?

– Jasne, że tak. Dostałam okropną piwnicę. Ale nie złamałam się. Miałam wielu przyjaciół w Kościele. Udało mi się zebrać trzydziestkę ludzi. Biegałam, darłam pazurami mury, kleiłam na kolanach linoleum. I powstało pierwsze „Gniazdo”. Nazwa miała być synonimem domu, ciepła, przytulenia. Bo ja po rozmowie z tymi chłopakami zorientowałam się, że oni nie mają dokąd wrócić. Nudzą się.

Dzieci same przyszły?

– Tak. Były kierowane przez księży, psychologów. Stworzyliśmy stołówkę. Dla wielu to był jedyny posiłek. Zaprzyjaźniłam się z prezesem „Społem”. Zaczęliśmy gadać, bo przecież żadnymi rozporządzeniami by się tego nie zrobiło. Dziś jest w Warszawie już 13 „Gniazd”.

Miała Pani sygnały, że dzieci czuły się jak w domu?

– Jasne. Była i zabawa, i modlitwa. Dzieci śpiewały, tańczyły, malowały, uczyły się. Pomagaliśmy im w lekcjach. Drugie „Gniazdo” powstało pod Hutą Warszawa. A jaką frajdę miały dzieci, gdy wywieźliśmy je nad morze, do Kołobrzegu?

Ile ich było?

– Około dwustu.

Spotyka Pani na ulicy swoich dawnych podopiecznych?

– Tak. Kiedyś siedzę w restauracji na Starym Mieście (rzadko mi się to zdarza). Patrzę: dziewczyna sprzedaje kwiatki. Wołam: Słuchaj, tyś była w pierwszym „Gnieździe”! A ona się śmieje. Ułożyła sobie życie, ma dziecko.

Bliższa jest Pani ewangeliczna Marta niż Maria...

– Ooo, tak! Ja bym się krzątała koło Jezusa i mówiła: Mów, mów, ja słyszę. Nie wyobrażam sobie, że nic nie robię. Nie mam kiedy wziąć książki do ręki…

A ogląda Pani telewizję?

– Tak. Zaraz zasypiam. Tenis wytrzymam do końca. Boże, nie widziałam ostatnio nawet siatkówki. Tylko słyszałam krzyki na planie...

Przy jakim filmie Pani ostatnio nie zasnęła?

– Oj, nie pamiętam. Wiecie, chyba mam alzheimera. Nie wiem, co było przed chwilą, a wyrecytuję siedemnaście nazwisk pułku konnego w Garwolinie z 1934 roku.

Ogląda Pani swoje filmy?

– Nie. Choć ostatnio przechodzę i widzę: Cholerka, ktoś nieźle gra. Patrzę, a to ja (śmiech).

Skąd u Pani tyle energii?

– Ze sportów: koszykówki, siatkówki, tenisa, nart.

Taka aktywna kobieta nie nudzi się, odmawiając Różaniec?

– Nauczyłam się modlić w Medjugorie. Boże, jaka ja tam byłam szczęśliwa. Siedziałam między ludźmi, odmawiali Różaniec. Niczego nie pokazywali na zewnątrz. Ja tam zrobiłam prawdziwy wyczyn sportowy. No przecież musiałam coś ofiarować Panu Bogu. Pokonałam swoją słabość. Mam chore kolano. Z siatkówki. W Garwolinie szykowaliśmy się do meczu z Dęblinem. Byłam oczywiście kapitanem drużyny. Wyskoczyłam do ścięcia, noga wpadła mi w dołek i odwróciła się. Stopę zobaczyłam przed nosem. Zawyłam z bólu. Chłopcy wzięli mnie na ręce. Nie było żadnego doktora. Znaleźli weterynarza (ja ich nawet wolę od lekarzy). Kolega niósł mnie i nagle się potknął, a noga… sama wpadła na miejsce.

W Medjugorie chciałam wejść na Kriżevac. Góra wysoka, kamienista. Jak ja, staruszka, tam wejdę? Wstałam o 4 rano, idę, idę, a tu nagle: trach: noga mi wyskoczyła. Kolano na drugiej stronie. No to ja swoim systemem położyłam się na środku jezdni i zaczęłam machać nogą. Niech sama wskoczy. Parę samochodów grzecznie mnie minęło. W końcu noga wróciła na miejsce. Ale bolało. Jak tu wejść? Panie Boże, ofiaruję Ci ten ból – pomyślałam. I zaczęłam się wdrapywać. Przede mną pan z córeczką: Pani Alino, może pani ewentualnie się o mnie oprzeć. A ja mówię: Nie ewentualnie, ale podstawowo będę się na panu opierała. Ta córeczka podnosiła mnie na duchu. Ona wejdzie, a ja nie? I weszłam na wschód słońca. Matko święta, udało się! Ale jak wrócić? To gorsze niż wchodzenie. Patrzę, a tu polska grupa, jakiś facet prowadzi rozważania. Skąd ja znam ten głos? Patrzę, a to perkusista, Jan Budziaszek. Pokazuję ludziom, żeby byli cicho, podchodzę od tyłu i zamykam mu rękami oczy. Wszyscy rechoczą. Gdy mnie zobaczył, rzuciliśmy się
sobie w objęcia. Na następnej stacji spotkałam znajomego księdza. Zobaczył mnie i woła: Pani Alino, w imię Ojca i Syna... A ja mówię: Co się ksiądz do mnie żegna? Do krzyża niech się ksiądz żegna. I znów śmiech. W końcu zeszłam! Udało się! – myślę, a tu nagle noga znów wyskakuje. Auuu! Na dole zobaczyła mnie jakaś Polka, która trzymała pod pachą zielony dywan i nagle rozwinęła mi go pod nogi. Położyłam się na tym dywanie i zaczęłam machać nogą. Pielgrzymi zgłupieli. Co ona robi? Noga wskoczyła i nie miałam z nią więcej problemu.

Niebawem święta. Jaka choinka stanie w pokoju: prawdziwa czy sztuczna?

– Prawdziwa. Kiedyś stała tutaj, odbijała się w lustrze, a potem jeszcze w oknie. I tym sposobem były trzy choinki. Mały las.

Które święta zapamiętała Pani szczególnie?

– Oj, nie macie tyle czasu. Mogę opowiadać i opowiadać. Jeździliśmy pod Lidę, po świerk i napadły nas wilki. Tata miał na szczęście pochodnie i rzucał je za siebie. Odgonił je. Wilczycę zastrzelono. Zostawiła dzieci. Przyjechaliśmy do domu z choinką i małymi wilczkami. Zbudowaliśmy im domek wśród brzóz. Gdy podrosły, wypuściliśmy je. Taką Gwiazdkę pamięta się do końca życia!

Alina Janowskaur. w 1923 w Warszawie. Znana polska aktorka. Uczestniczyła w powstaniu warszawskim jako łączniczka o pseudonimie „Alina”. Grała m.in. w „Zakazanych piosenkach”, „Skarbie” „Rozmowach kontrolowanych”. Wciąż gra w serialu „Złotopolscy”.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)