"Obywatel Jones". James Norton o filmie, Agnieszce Holland i populizmie
James Norton zachwycił Agnieszkę Holland subtelnością i niewinnością. Reżyserka obsadziła go w tytułowej roli Garetha Jonesa – dziennikarza gotowego poświęcić własne życie w walce o prawdę.
WP.PL: Zagrałeś w "Obywatelu Jonesie". Co zainteresowało cię w tym projekcie i co przyciągnęło do tej postaci? Czy były to scenariusz i reżyserka?
James Norton: Trafiłaś w sedno. Pierwszą rzeczą oczywiście był scenariusz. Od razu przyciągnął moją uwagę, szczególnie że niewiele wiedziałem o głodzie na Ukrainie. A poza tym byłem ciekawy współpracy z Agnieszką Holland. Widziałem kilka jej filmów i czułem, że jest inspirującą kobietą. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, czułem się nieco onieśmielony. Starałem się dowiedzieć o niej jak najwięcej i słyszałem różne rzeczy. Byłem przerażony.
Na szczęście, kiedy się spotkaliśmy, Agnieszka okazała się zupełnym przeciwieństwem tego, co sobie wyobrażałem. Zarażała pozytywną energią. Nawet teraz pamiętam, jak śpiewała na planie za każdym razem, kiedy robiło nam się zimno. Zazwyczaj czekałem w ciszy, starając się utrzymać jak najwięcej energii, aż tu nagle cała polska część ekipy zaczyna śpiewać razem z nią. Mógłbym opowiadać o Agnieszce bez przerwy… Zdałem sobie sprawę, że w Polsce Agnieszka jest nie tylko reżyserką, ale również ikoną. Jest twarzą liberalnej postępowej lewicy i ludzie cenią jej obecność, jej głos wiele znaczy w dyskusji. To był prawdziwy przywilej móc spędzać z nią ten czas.
Znalazłeś coś specjalnego dla siebie w postaci Garetha Jonesa? Oboje jesteście młodzi i studiowaliście w Cambridge.
Niektórzy aktorzy uwielbiają grać postaci, które są do nich zbliżone charakterem. Daje to poczucie bezpieczeństwa. Ja wolę role, które wymagają transformacji i nabrania dystansu. Nieważne czy mówimy o wieku, atrybutach czy temperamencie. Między mną a Garethem jest kilka podobieństw. Myślę, że to przede wszystkim pragnienie bycia w ruchu. Moi znajomi zgodziliby się z tym, że nie potrafię usiedzieć w miejscu. A do tego mam podobną ciekawość świata. To taki pozytywny głód informacji i ludzi, czerpię energię od innych i z ich historii. Nie jestem aż tak odważnym człowiekiem jak Gareth i chciałbym mieć zdolność postawienia swojego życia na szali. Gareth poniósł najwyższą cenę i oddał życie za prawdę.
"Obywatel Jones" Agnieszki Holland. Zwiastun
Mówisz o pędzie i nieumiejętności usiedzenia na miejscu. Widać to w filmie.
Już na początku zdecydowaliśmy, że Gareth jest w ruchu. Nieustannie gdzieś się przemieszcza. Jest jak taki chłopiec, pełen energii niczym dzieci na placu zabaw czy biegające szczeniaki. Ma ten niewinny rodzaj energii do działania. Nie czuje się komfortowo, kiedy staje w miejscu. Ten ciągły pęd był nieco męczący.
Czyli przed zdjęciami postarałeś się o formę?
Starałem się. Niestety nie nagrywaliśmy chronologicznie, więc nie mogłem przygotować się do filmu jak Christian Bale. A szkoda, bo z pewnością bym to zrobił...
Agnieszka Holland wielokrotnie podkreślała, że "Obywatel Jones" nie jest tylko filmem historycznym, ale porusza bardzo aktualne tematy. W jaki sposób wpisuje się we współczesny świat?
Film opowiada o dziennikarstwie i naszym związku z prawdą. Niestety wiele słów, które były używane, by opisać pełne chaosu i niepewności lata 30. ubiegłego wieku, opisują naszą codzienność. Pięć, sześć lat temu wierzyliśmy, że liberalna demokracja będzie się rozwijać. Teraz dosięgamy jej kresu. Popadliśmy w samozadowolenie i cofamy się do tej samej atmosfery, która panowała w tamtym okresie. Agnieszka wierzy, że znajdujemy się teraz w mrocznym i niebezpiecznym momencie. Może terminologia uległa zmianie, ale świat, w którym żyjemy, gdzie działają skorumpowane rządy i totalitaryzm, pełen jest zamieszania, chaosu i manipulowania prawdą. Potrzebujemy dziennikarzy takich jak Gareth Jones, by spośród tego hałasu wyłowić to, co najważniejsze.
Przy filmie pracowała międzynarodowa ekipa, kręciliście w różnych lokacjach. Co najbardziej zapadło ci w pamięci? Co wyniosłeś z tej filmowej podróży?
Cudownie pracowało się na planie z międzynarodową ekipą. Kiedy byłem w Wielkiej Brytanii, sporo rozmawiało się o brexicie i jego konsekwencjach. Niewiele wiedziałem o Węgrzech, Kaczyńskim czy polskiej polityce. Zdjęcia wyjazdowe pozwoliły nam spędzać ze sobą dużo czasu. Na zdjęciach w północnej Ukrainie i w Holandii jeden z producentów prawie co wieczór przynosił butelkę wódki. Większość reżyserów nie pozwoliłaby na takie spotkania, a Agnieszka zgadzała się. Dzięki temu mieliśmy naprawdę interesujące rozmowy o tym, co dzieje się obecnie w Europie, o brexicie, Trumpie, populizmie. Zrozumiałem, że każdy kraj przechodzi swój własny brexit.
Dla mnie bardzo ważne było spotkanie z ukraińskimi aktorami. Jedna z aktorek, podczas castingu, wybuchła płaczem. Opowiedziała o tym, że jej dziadkowie umarli w wyniku wielkiego głodu. Zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo ważna i osobista jest ta historia dla Ukraińców. To pozwalało nam spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i poczuliśmy wielką odpowiedzialność.
Na planie spotkałeś się z Peterem Sarsgaardem, który wcielił się w Waltera Duranty’ego, dziennikarza zaprzeczającego istnieniu głodu na Ukrainie. Co dla ciebie znaczyło to spotkanie?
On jest mistrzem. Powiedział kiedyś, że do zadań aktora nie należy usprawiedliwianie postaci. Bardzo mi to imponuje. W jego pracy jest coś niesamowicie prostego, co nie wymaga wielkiego wysiłku. Peter jest niezwykle świadomy siebie, a przy tym tajemniczy. Dla mnie to spotkanie było wyjątkowe, ponieważ pierwszy film, w jakim kiedykolwiek wystąpiłem był z Peterem. Zagrałem w jednej scenie w "Była sobie dziewczyna" z Carey Mulligan. Peter grał w tej scenie. Byłem przerażony. Nie miałam żadnego dialogu, moim zadaniem było tylko pomachanie. Pamiętam, jak czytałem scenariusz "chłopak Jenny macha". Siedziałem w swojej przyczepie przez pół godziny przez zdjęciami i ćwiczyłem… Niesamowite przeżycie.
Kto jeszcze sprawił, że tak bardzo się denerwowałeś na planie?
Myślałem, że tak będzie z Meryl Streep. Ale kiedy się ją poznaje, to stres mija. Po prostu można żartować, rozmawiać o głupich rzeczach. Wydawało mi się, że ludzie, którzy dotarli na sam szczyt, będą trudno dostępni i oschli, tymczasem potrafią otoczyć młodych aktorów niesamowitą opieką.
Spotkaliście się na planie "Małych kobietek" w reżyserii Grety Gerwig?
To było niesamowite doświadczenie, wielki świat, ogromna produkcja. Zagrałem Johna Brooka, który jest jednym z trzech mężczyzn związanych z siostrami. Timothee Chalamet gra Lauriego, a Louis Garrel Freidricha. Mój bohater jest młodym korepetytorem, który żeni się z Meg graną przez Emmę Watson. Przeżyłem kilka fantastycznych miesięcy, zakochując się w Emmie.
Wydajesz się naprawdę zapracowany. Jak znajdujesz czas dla siebie?
Moja praca polega na poznawaniu nowych ludzi, a to jest coś, co uwielbiam. Jestem ekstrawertykiem i dzięki takim spotkaniom zyskuję nową energię do działania. Kocham poznawać ludzi i przebywać w ich otoczeniu, słuchać ich historii. Oczywiście, że wszystko ma swój koszt – nigdy nie masz zagwarantowanej stabilności i nie jesteś w stanie przewidzieć planu na kolejne dni, miesiące, ale bardzo to lubię i nie czuję się tym zmęczony.
Twoja praca to pasja. Idealne połączenie.
Bycie aktorem jest niebywale intrygujące i wciągające. Pozwala mi poznawać świat i ludzi. Kino jest dla mnie ważne. Szczególnie to społecznie zaangażowane i świadome. To mnie przyciąga. Wydaje mi się, że to nie przypadek, że wybieram takie role. Teraz – bardziej niż kiedykolwiek – chcemy uciec od rzeczywistości, zanurzamy się w eskapizmie. Artyści mają w sobie odpowiedzialność, by zabrać głos i wykorzystać go do zmian, skierować wzrok na historie takie jak Garetha Jonesa i rozpocząć dyskusję.