Od bohatera do wroga publicznego. Ten film wzbudził duże kontrowersje
Kilka dni temu na HBO GO wylądował film "Richard Jewell" – tym samym to świetna okazja, by przypomnieć sobie lub obejrzeć po raz pierwszy ostatnie dzieło Clinta Eastwooda. Dwa lata temu wywołało ono prawdziwą burzę. Jak się film broni dziś? Czy 90-letni dziś legendarny aktor i reżyser powinien myśleć o emeryturze, a nie kręcić kolejne filmy?
W 1996 r. doszło do zamachu bombowego w Centennial Olympic Park podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Atlancie. Bomba wybuchła w trakcie koncertu – zginęły dwie osoby, a 111 zostało rannych. Gdyby nie ochroniarz Richard Jewell, ofiar mogłyby być więcej. Mężczyzna jako pierwszy zauważył tajemniczy plecak pod ławką i wezwał odpowiednie służby. Prezydent Bill Clinton potępił akt terroryzmu i zapewnił, że zrobi wszystko, by odnaleźć sprawcę lub sprawców.
34-letni wówczas Jewell szybko został ogłoszony bohaterem narodowym, ale nie mógł się spodziewać, że za chwilę jego życie stanie się piekłem. FBI rozpoczęło oficjalne śledztwo i jakoś tak się stało, że Jewell pasował im do profilu samotnego zamachowca. Trzy dni po zamachu gazeta "The Atlanta Journal-Constitution" ujawniła, powołując się na informatora pracującego w agencji, że FBI traktuje ochroniarza jako głównego podejrzanego.
Przez następne tygodnie rozpętała się medialna nagonka na Jewella. Portretowano go jako przegranego, który podłożył bombę i następnie ją znalazł tylko po to, by stać się fałszywym bohaterem. Reporterzy praktycznie cały czas przebywali przed domem, gdzie mieszkał ze swoją matką.
Mężczyzna nigdy nie został oficjalnie oskarżony, ale FBI przeszukało dom Jewella, wnikliwie zbadało jego przeszłość i poddało 24-godzinnej obserwacji. Presja zaczęła słabnąć dopiero po tym, jak adwokaci Jewella zatrudnili byłego agenta FBI do zrobienia testu wariografem. Który rzecz jasna zdał. Po blisko 100 dniach od pierwszego doniesienia prasowego prokurator amerykański Kent Alexander wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że Jewell "nie jest celem" dochodzenia w sprawie zamachu bombowego, a agresywne zachowanie mediów nie zostało zainicjowane przez FBI i przy okazji ingerowało w śledztwo.
Po tym epizodzie nazwisko Jewell stało się symbolem osoby niesłusznie oskarżonej przez media na podstawie niewystarczających informacji. Dla wielu ta sprawa ujawniła także, jak niszczycielską siłę posiada czwarta władza. Jewell z powodzeniem pozwał później wszystkich, którzy oczernili go w oczach opinii publicznej. Choć jego historia brzmi jak samograj, to jednak trzeba było czekać 23 lata, aż ktoś ją nakręci i przedstawi na dużym ekranie. Zrobił to jeden z najlepszych amerykańskich reżyserów ostatnich kilku dekad, Clint Eastwood.
Film o medialnej burzy sam ją rozpętał
Sęk w tym, że film Eastwooda nazwany po prostu "Richard Jewell", ukazujący burzę medialną, sam wywołał niemałe zamieszanie w grudniu 2019 r. W USA bardzo szybko rozgorzał spór o prawdę. "The Atlanta Journal-Constitution" zwrócił się do twórców filmu z oficjalnym zarzutem o fałszywe ukazanie jednej z postaci – reporterki Kathy Scruggs, która zmarła w 2001 r.
W wersji Eastwooda dziennikarka (w tej roli Olivia Wilde) decyduje się wykorzystać seks, aby zdobyć potrzebne informacje od jednego z funkcjonariuszy FBI (zagranego przez Johna Hamma, znanego z serialu "Mad Men"). Do tego zdarzenia nie doszło. A sam agent FBI nie istniał – w filmie jest kompozytem różnych postaci. Dziennik miał też obiekcje do sposobu przedstawiania ich pracy. Domagali się, by film wyświetlał informacje, że niektóre wydarzenia w nim zostały wymyślone w celach dramatycznych i są przejawem swobody twórczej. Warner Bros. zbyło to wszystko jako bezpodstawne zarzuty.
Cały ten spór filmu, który oparto na artykule "Vanity Fair" i książce "The Suspect: An Olympic Bombing, the FBI, the Media, and Richard Jewell, the Man Caught in the Middle" Kenta Alexandra and Kevina Salwena dotyczy czegoś, co kino robi od zawsze. Twórcy filmowi nagminnie naginają fakty i dodają różne fikcyjne wydarzenia po to, by ich opowieść wyglądała na bardziej widowiskową i trzymała nas mocniej w napięciu. Przykładem tej praktyki jest chociażby inny głośny film oparty na prawdziwym wydarzeniu, czyli "Argo" Bena Afflecka. Dzieło tak bardzo odstaje od faktów, że spokojnie można byłoby napisać o tym elaborat. To nie przeszkodziło mu zdobyć świetnych recenzji i Oscara.
Nie ma co ukrywać, że film fabularny to nie dokument, więc nie musi wcale ukazywać wszystkiego zgodnie z faktami. Nie zawsze zresztą da się to zrobić – w końcu i w źródłach historycznych możemy znaleźć nieprawdziwe czy zmyślone informacje. W "Richardzie Jewellu", Eastwood i jego scenarzysta, Billy Ray, generalnie dość wiarygodnie oddaje sprawę swojego bohatera. Owszem, znajdziemy tu i ówdzie podkoloryzowanie – w końcu prawnik Watson Bryant (Sam Rockwell) pokazany jest jako jedyna osoba, która broni Jewella. W rzeczywistości było kilku prawników. Pomijając powyższą sprawę z dziennikarką, to są jednak szczegóły, które nie mają większego wpływu na fabułę. Jednak najciekawszą sprawą związaną z filmem są poglądy jego reżysera.
Poglądy Clinta Eastwooda
Clint Eastwood to aktor znany z występów w takich filmach jak "Brudny Harry" czy "Dobry, zły i brzydki". Jednak nie będzie żadnej przesady w stwierdzeniu, że powinno się go określać przede wszystkim jako reżysera. I to znakomitego. Jego western "Bez przebaczenia" z 1992 r. to prawdopodobnie ostatnie arcydzieło tego gatunku. Nakręcił przynajmniej kilka świetnych dramatów ("Doskonały świat", "Co się wydarzyło w Madison County", "Biały myśliwy, czarne serce"), jak i rzeczy, które wciąż wydają się niedostatecznie doceniane ("J. Edgar", "Mściciel"). Bez wątpienia może się pochwalić bogatą i ciekawą filmografią.
Jednak Eastwood jest też osobą, która ma dość sprzeczne poglądy polityczne. Generalnie określa się go jako republikanina, ale bywały momenty, gdy aktor popierał także demokratów. Głośno było w 2012 r. o jego występie na konwencji Partii Republikańskiej, gdzie wspierał Mitta Romneya. Wygłosił wówczas kontrowersyjne wystąpienie do pustego krzesła, które symbolizowało Baracka Obamę. Mowa Eastwooda była pełna gorzkich uwag pod adresem byłego prezydenta USA. – A więc panie prezydencie, co z pańskimi obietnicami? Kiedy ktoś nie wykonuje swojej roboty, to po prostu trzeba pozwolić mu odejść – powiedział.
Clint Eastwood kieruje ostra słowa do Baracka Obamy, przemawiając do pustego krzesła
Choć w wyborach prezydenckich w 2016 r. Eastwood ostatecznie miał wstrzymać się od zagłosowania na Donalda Trumpa (nie głosował również na Hillary Clinton), to jednak pochwalił go w tamtym czasie za to, że mówi, co myśli i nie zważa na polityczną poprawność. W wywiadzie dla "Esquire" deklarował nawet, że poprzez go za to, że nie jest "mięczakiem". Przy okazji uderzył w jego zdaniem lewackie Hollywood. Jego poglądy nie przeszkodziły mu jednak w 2012 r. oficjalnie poprzeć np. małżeństwa homoseksualne.
To wszystko sprawia, że Eastwooda nie da się łatwo zaszufladkować, ale jego wypowiedzi na temat Trumpa rzucają intrygujące światło na "Richarda Jewella". Jak zauważył krytyk "Variety", Owen Gleiberman, Eastwood zdemonizował w swoim filmie te same siły, nad którymi pastwił się Trump podczas swojej prezydentury. Z obrazu wynika, że nie można ufać mediom głównego nurtu oraz FBI. Sam Jewell jest pokazany jako zwykły, biały obywatel USA, którego niesprawiedliwie atakują skorumpowane instytucje. Gleiberman napisał nawet, że Jewell w ujęciu Eastwooda pokazany jest jako symboliczny zwolennik Trumpa. W końcu właśnie do takich ludzi, określanych jako "white trash", odwoływał się w swojej retoryce Trump.
Z racji tego, że Eastwood potraktował przypadek Jewella jako "szeroko pojęty symbol grzechów mediów głównego nurtu", stworzył film, który zdaniem powyższego krytyka niepokojąco wpisuje się w demagogię Trumpa. Bez wątpienia Eastwood posiada twarde poglądy polityczne i w tym filmie są one nadto zauważalne. Niejednokrotnie w przeszłości przedstawiał się jako bojownik na rzecz sprawiedliwości i zdaje się, że będzie nim do samego końca.
Jednak w "Richardzie Jewellu" nie zauważymy paranoi i wręcz szalonego zniekształcenia rzeczywistości, jakie przejawiał Trump w stosunku do mediów. Choć wymyślony wątek z reporterką był zdecydowanie za daleko posuniętą manipulacją, to jednak Eastwood po części trafnie pokazał, że nagonka na Jewella była wyjątkowo podła. Wynikała z prostego faktu, że media podążają za sensacją, by mieć z tego korzyści. To zresztą prawda oczywista i stara jak świat. Mimo pewnej zbieżności, przynajmniej na przykładzie tego filmu, spojrzenie na świat Eastwooda jednak różni się od tego, jakie ma Trump.
Czy warto obejrzeć ostatni film Eastwooda?
Przypomnijmy, że "Richarda Jewella" można oglądać na HBO GO od 17 stycznia. Pomijając już wymowę polityczną tego obrazu, muszę zaznaczyć, że jest to naprawdę przyzwoicie zrobiony film – wręcz staroświecki w swojej egzekucji, bo nie uświadczymy w nim modnego od wielu lat pędu w narracji. Napięcie jest odpowiednio stopniowane, a aktorzy grają na wysokim poziomie. Kathy Bates jako matka Jewella jest wyjątkowo poruszająca, ale Rockwell oraz odtwórca głównej roli, Paul Walter Hauser, też robią swoje.
Koniec końców to solidny dramat, który udowadnia, że Eastwood pomimo 90 lat na karku (w trakcie kręcenia filmu miał 89) wciąż zna się na swoim fachu lepiej niż przeważająca większość Hollywood. "Richard Jewell" to zresztą jego najciekawszy obraz od czasu "J. Edgara" z 2011 r. Owszem, ostatnie poczynania Eastwooda bywały różne pod kątem jakości, ale jeśli nie oglądaliście jeszcze historii Jewella, to warto nadrobić tę zaległość. Cudów nie oczekujcie, ale raczej nie będziecie narzekać, że straciliście dwie godziny życia.