Od Romea do Robin Hooda
Mądrzejsi z „Ogrodu Luizy” nie wyjdziecie ale syci filmowych wrażeń na pewno.
Jury w Gdyni, obwieszczając film Wojtyszki jaskółką filmowego przełomu, nieco się zagalopowało. Historia z „Ogrodu Luizy” to wprawdzie sprawnie uszyta, ale jednak tylko bajka, a płynące z niej mądrości głębią nie powalą nawet przedszkolaka.
Dowiadujemy się (po raz setny), że nawet w złym gangsterze może tkwić wrażliwy chłopiec zdolny do miłości i poświęcenia albo że i fatalna na starcie historia może znaleźć pozytywny finał. Rzezimieszkom uciera się nosa, a słabeusze znajdują aniołów stróżów.
Te banały ubrane zostały na szczęście w nietypowe jak na polskie warunki okoliczności. Love story zaczyna się bowiem w szpitalu psychiatrycznym, jej bohaterami nie są zaś piękni dwudziestoletni, lecz dwudziestoletni z piętnem – choroby psychicznej i gangsterki.
Julia (schizofreniczka Luiza) tańczy na dachach, a w kocie widzi tygrysa, natomiast Romeo (gangster Fabio) w wolnych chwilach zabiera bogatym, bynajmniej nie po to, by oddać biednym.
Młodzi aktorzy wypadli nieźle (Marcin Dorociński, Leszek Żurek), dialogi może nie powalają, ale też nic w nich nie zgrzyta.
Jest jednak z tym filmem problem, który zwerbalizowała Luiza, żaląc się Fabiowi, że w zaganianym świecie rozmowy stały się jak jedzenie z McDonalda. Myślisz, że się nagadałeś, a w gruncie rzeczy nie powiedziałeś nic wartościowego. I podobnie z „Ogrodem...”. Wychodzisz zadowolony, ale nie zobaczyłeś nic odkrywczego. Ot, niezobowiązująca przyjemność, którą można spokojnie zamienić na wiosenny spacer.