"Oppenheimer". Jak on to zrobił? Film Nolana przejdzie do historii kina
Wchodzący 21 lipca do kin "Oppenheimer" to najlepszy film Christophera Nolana. Jego portret ojca bomby atomowej to niebywale ambitny spektakl, który wciąga widza spektakularnym połączeniem dźwięku i obrazu oraz świetnym aktorstwem. Przypomina też, co przynosi nieodpowiednie podejście do nauki.
21.07.2023 | aktual.: 21.07.2023 16:19
Ciekawych czasów doczekaliśmy się jako widzowie. Nieczęsto się w końcu zdarza, by dwa tak duże i zarazem skrajnie inne od siebie filmy hollywoodzkie miały premierę w ten sam weekend. Z jednej strony jest "Barbie", zabawny feministyczny manifest i przy okazji reklama najsłynniejszej lalki świata. Z drugiej strony "Oppenheimer" - kompleksowa narracyjnie i tematycznie biografia Juliusa Roberta Oppenheimera, dyrektora naukowego Projektu Manhattan, podczas którego opracowano pierwszą bombę atomową.
Internauci szybko ukuli dobrą nazwę dla pojedynku tych produkcji, łącząc ich tytuły w jeden: "Barbenheimer". I przy okazji przynieśli nam całą masę świetnych memów. Ale w tym przypadku wszyscy jesteśmy wygranymi, bo otrzymaliśmy dwie ciekawe i oryginalne produkcje, które choć raz nie mają nic wspólnego z superbohaterami.
Zobacz: zwiastun filmu "Oppenheimer"
Jednak trzeba kogoś ogłosić zwycięzcą tej niecodziennej potyczki. Nie mam wątpliwości, że jest nim "Oppenheimer" Christophera Nolana. To niezwykłe osiągnięcie w rejonie kina blockbusterowego - jest nie tylko epicką biografią genialnego fizyka i kontrowersyjnego "ojca bomby atomowej", ale również przemyślanym i niebywale nakręconym thrillerem politycznym, dramatem sądowym oraz paranoicznym noirem w jednym. W tym trzygodzinnym behemocie odnajdziemy polityczną zapalczywość "JFK" Olivera Stone’a, czarny humor Stanleya Kubricka, obsesyjność "Aż poleje się krew" Paula Thomasa Andersona, a także ambicję "Obywatela Kane’a" Orsona Wellesa (mamy tutaj nawet motyw na miarę słynnej "różyczki").
Świetny pomysł na narrację
Opowieść bazująca na książce-cegle "Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej" Kai Birda i Martina J. Sherwina jest tak skondensowana, że właściwie nie czujemy jej długiego czasu trwania. Choć pojawiły się zarzuty, że film to generalnie strona Wikipedii przeniesiona na duży ekran, to jednak są one dość idiotyczne. Owszem, niemal w całości jest skomponowany z konwersacji. Zalewa nas informacjami, teorią, wzorami. W niejednym miejscu głowa wręcz puchnie od potoku słów. Ale Nolan zadbał o to, by nasza uwaga nigdy nie odlatywała. A wszystko dzięki, paradoksalnie, mocno nielinearnej strukturze narracyjnej.
Jest ona brawurowo rozpisana, a przy tym niezwykle sprytna - przez większość filmu mamy trzy różne plany czasowe, w których Nolan często stosuje retardacje. Coś, co można uznać za ważny element fabularny, zostaje nagle urwane w kulminacyjnym momencie, by potem powrócić z podwójną mocą. Pod pewnym kątem takie zabiegi przypominają modernistyczne techniki literackie, chociażby Williama Faulknera. Oczywiście Nolan absolutnie nie operuje na takiej skali wyrafinowania, ale wciąż mówimy tutaj o czymś nietuzinkowym w kontekście współczesnego Hollywood.
Fabularnie dzieje się mnóstwo
Fabularnie "Oppenheimer" jest bogatym freskiem, który za sprawą tytułowego bohatera pokazuje, jak wyglądała relacja między naukowcami, wojskiem i politykami. Sporo miejsca poświęca się lewicowej przeszłości Oppenheimera. Bywał na spotkaniach komunistów i miał w swoim otoczeniu sympatyków tej ideologii. Nigdy nie zapisał się do partii komunistycznej i raczej krytycznie wyrażał się o Marksie, ale to i tak wystarczyło, by stał się jedną z ofiar polowania na czarownice, jakim był makkartyzm.
Choć "Oppenheimer" pod pewnymi względami jest listem miłosnym do nauki, to jednak Nolan nie bał się podważyć jej idei obiektywności. Pokazał, że zawsze jest ona korumpowana przez ludzi, którzy zwykle nawet jej nie rozumieją. Znamienne są słowa jednej z postaci, która oznajmia, że nie chce patrzeć, jak trzy wieki rozwoju fizyki doprowadzają do powstania czegoś tak śmiercionośnego jak broń jądrowa.
Zresztą zasadność nakręcenia tego filmu w 2023 r. jest niepodważalna. Wystarczy przypomnieć, co wyrabia Rosja, która niemal codziennie straszy świat użyciem bomby atomowej. Biografia Oppenheimera stanowi dobitne odsłonięcie kulis tego, dlaczego od 78 lat boimy się o istnienie naszej planety. A wszystko dlatego, że zachciało się ludziom zabawić w Boga za pomocą nauki.
Portret Oppenheimera
Sam portret Oppenheimera jest rozsądnie ambiwalentny. Nolanowi udało się uciec od wpadnięcia w nadużywany wszędzie stereotyp trudnego geniusza, bo nie pozwolił go zaszufladkować. Zaciemnił jego obraz, skomplikował za sprawą różnych perspektyw, nie odarł z tajemniczości. Nie wiemy, co właściwie chodzi temu człowiekowi po głowie, gdy pracuje nad najważniejszym eksperymentem naukowym w historii ludzkości. Nawet gdy zaczyna formułować bardziej stanowcze poglądy na temat bomby po wydarzeniach w Hiroszimie i Nagasaki, to nie zapominamy, że jeszcze parę lat wcześniej jego motywacje nie były tak przejrzyste.
Oppenheimer był intelektualistą (znał Junga, czytał T.S. Eliota i zasłuchiwał się w Igorze Strawińskim) i ekscentrykiem, ale ze scenariusza nie wyłania się jednoznaczna ocena jego osoby. Ani to bohater, ani niszczyciel świata, ani też współczesne ucieleśnienie mitu o Prometeuszu.
W tym miejscu muszę podkreślić wielkość roli Cilliana Murphy’ego. Na wzór aktorów metodycznych Murphy wręcz przeistoczył się w Oppenheimera. Już sama jego twarz jest tak ekspresyjna, że jako jeden z nielicznych współczesnych aktorów mógłby z powodzeniem odnaleźć się w epoce kina niemego. Trudno o lepszy komplement. Na szczególną pochwałę zasługuje także Robert Downey Jr., który wreszcie przestał być Tonym Starkiem i jego kreacja makiawelicznego prezesa Komisji Energii Atomowej Lewisa Straussa zasługuje na szereg nagród. Reszta obsady robi swoje - nawet Matt Damon nie jest aż tak irytujący jak zazwyczaj.
Obraz i dźwięk
Generalnie stonowane ujęcie wielkiego umysłu stanowi odpowiedni kontrast wobec monumentalnej formy. Bo trzeba sobie to powiedzieć - "Oppenheimer" to potężna synteza obrazu i dźwięku. Obie sfery są ze sobą tak nierozerwalnie połączone, że stanowią coś w rodzaju blockbusterowej symfonii. Muzyka Ludwiga Goranssona nigdy nie ustaje, raz szarpiąc nasze nerwy niepokojącymi smyczkami, to innym razem wybijając niemal frenetyczny rytm przy budowaniu napięcia przed pierwszym testem bomby atomowej. To byt, który na równi z montażem wyznacza filmowi jego tempo i nastrój.
To samo można powiedzieć o zdjęciach, które są owocem współpracy Nolana z operatorem Hoyte van Hoytemą. Panowie niebywale zabawili się stroną wizualną - nie dość, że ciągle przeskakują między kolorową a czarno-białą taśmą, to raczą nas kolosalnymi planami totalnymi czy wręcz krępująco bliskimi zbliżeniami.
Mamy też interesująco pokazaną subiektywizację, której celem było oddanie, jak mógł myśleć Oppenheimer. Widzimy wtedy na ekranie cząstki wirujące w jego umyśle, rozbijające się neutrony, siły żywiołów okiełznane przez inteligencję i wolę. W tych fragmentach film Nolana wygląda trochę jak piękne erupcje abstrakcji amerykańskiego mistrza awangardy Stana Brakhage’a. A gdy przychodzi do Wielkiego Momentu, twórca zachwyca i zarazem zaskakuje tym, jak bardzo różni się jego sekwencja od innych filmowych przedstawień wybuchu bomby atomowej.
Owszem, pod kątem formalnym "Oppenheimer" przytłacza i nie daje wytchnienia, ale ten jeden raz Nolan zachował równowagę, bo jego film wreszcie nie opiera się na przesadnie wymyślnych narracyjnych trikach i fabułach. Tym razem mamy same konkrety. Nawet jeśli intensyfikuje potyczki dialogowe lub sytuacje, to jednak robi to w służbie warstwy dramatycznej, nie ma tam taniego efekciarstwa, wysilonej manipulacji czy nadmiernego patosu większości jego filmów. Nawet "Dunkierka" nie była tak rygorystycznie obmyślona i zrealizowana. Ani tak immersyjna.
Są pewne wady
"Oppenheimer" to świetny film, ale jest kilka zgrzytów. Jedno ze spotkań z Albertem Einsteinem wypada dość kiczowato. Postaci kobiece są jak zwykle u Nolana dość niedopracowane. Choć mniejsza rola kobiet w fabule ma swoje uzasadnienie z racji epoki, to jednak reżyser znowu dał się ponieść kliszom. Florence Pugh jest zmarnowana jako histeryczna kochanka Oppenheimera, zaś Emily Blunt jako Katherine Oppenheimer czasem zabłyszczy ironią i ciętym tekstem, ale jej rola ogranicza się głównie do bycia cierpiącą żoną.
Niepotrzebnie reżyser nakręcił też sceny seksu. Podczas jednej z nich cytowana jest Bhagawadgita. Wybrzmiewa to sztucznie, zajeżdżając najgorszą "nolanszczyzną". Na szczęście tego typu potknięć jest w filmie niewiele, bo Brytyjczyk wreszcie znalazł temat idealnie dopasowany do swoich masywnych wizji. Jego dzieło wraz z "Tar" oraz "Licorice Pizza" to najlepszy film amerykański ostatnich trzech lat. Nie zwlekajcie z seansem.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" wybieramy się na wakacyjną podróż śladami hitowych filmów i seriali, zachwycamy się słoneczną Taorminą, przypominamy najbardziej wstrząsające odcinki "Black Mirror" i komentujemy nowy sezon show Netfliksa. A na koniec sprawdzamy, jak wypadł Marcin Dorociński w "Mission:Impossible". Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.